koniec!

Nadszedł w końcu ten dzień, w którym zakończyłam swoją kilkunastoletnią edukację! Nie wykluczam, że kiedyś może podejmę się jeszcze jakichś studiów, ale nie tak prędko. Nareszcie będę miała wolne weekendy i popołudnia. Jak to cudownie niczego nie musieć! 🙂

Taka nutka… wpada w ucho 🙂

koniec tuż-tuż…

Przetrwałama jakoś maj… te zaliczenia i egzaminy z ostatniego semestru zapamiętam na długo. Nadrabiam ostatnie 5 lat studiów na piątym roku… nieważne, grunt, że niedługo koniec. Jeszcze tylko obrona i… „żegnajcie studia!”. Jestem już zmęczona po tych pięciu latach. Kolejnego roku bym nie udźwignęła.

Od lipca będę miała więcej czasu na wszystko. Przede wszystkim dla siebie, a to akurat mi się przyda. Bo praca jest jak była i mam nadzieję, że dłużej niż do końca roku będzie. Jest różnie, ale znowu lubię tam chodzić. Bałam się pod koniec lutego, jak to będzie jak nadejdzie zmiana, ale póki co jest nawet lepiej… i niech ta tendencja polepszająca się pozostanie. Jedni narzekają, a ja się im dziwię (obym nie musiała nigdy przyznać im racji), bo widzę w końcu jakiś porządek, że jest tak jak ma być, oczywiście są i małe minusy, ale wszystko nie może być idealnie. Odpowiednia osoba na odpowiednim miejscu to podstawa. A teraz chyba tak jest. Na pewno tak jest.

W Dzień Dziecka urządziłam sobie swój własny maraton występowy z Hrabi. Było cudownie! I nie obyło się bez niespodzianek (tym razem to ja… i baterie), ale Panowie przyszli z pomocą! Dzięki!

Faworyt, który wygrał 😉

Pracowity maj

Maj. Bardzo pracowity maj. Perspektywa zbliżającej się wolności (rozumianej jako zakończenie etapu edukacji) jest kusząca, ale mam tyle do zrobienia, że nie wiem w co ręce włożyć… wiem, że powinnam się zmobilizować, zebrać wszystkie siły na te 3 tygodnie, ale po prostu nie daję już rady. Za dużo na jeden raz do zrobienia jest i wygląda to tak, że robię wszystkiego po trochę. A wiadomo: wszystko, czyli nic. Pamięć już nie ta, zmęczenie materiału, ogólne zniechęcenie… jak ja marzę o tej wolności, która już na wyciągnięcie ręki. Chcę nie musieć niczego… Postaram się zebrać w sobie i jakoś dotrwać.

A tu nutka. Bardzo klimatyczna.

„W zagubionej przestrzeni trwam, cały świat płynie obok gdzieś…”

 Trzy miesiące mnie tu nie było… a co się wydarzyło przez ten czas? Szczerze – nic nadzwyczajnego, bo jak próbuję sobie przypomnieć coś istotnego, to jakoś tak trudno…

Luty przyniósł zmiany w pracy. Początkowo były duże obawy, później niepewność, ale też element pozytywnego zaskoczenia. Teraz po miesiącu sama nie wiem, co myśleć. Czekam jak się sytuacja rozwinie. W pierwszym tygodniu lutego miałam tydzień wolnego i wybyłam za Tymi, dla Których jestem w stanie daleko pojechać. Trzy wieczory w Ich towarzystwie były cudowne. Do tego piękna pogoda.

Marzec. Przypominam sobie mile spędzony Dzień Kobiet z ekipą z pracy. Słoneczny piątek z fajnymi Babkami! 🙂

A teraz przyszedł kwiecień. I masa rzeczy do zrobienia. Tak niewiele pozostało do czerwca, a tyle w międzyczasie trzeba zrobić… nie wiem jak to ogarnę. Chciałabym obudzić się już w czerwcu. Albo w drugim tygodniu lipca.

Dzisiaj jakoś tak smętnie. Znowu ten sam powód. Nie wiem już co mam myśleć. Serce i moje spostrzeżenia mówią jedno, a doniesienia ludzi drugie. Kto się myli? Mam dość rozczarowań. A rozczarowania ludźmi bolą najbardziej. Ludźmi, którzy dużo znaczą, którzy wpletli w życie radość… Coraz więcej pytań się pojawia, różne sytuacje układają się dziwnie, ale ja nie tracę wiary. Zbyt wiele A. zrobiła dla mnie i nie mam zamiaru w Nią wątpić. Wiem, że ludzie potrafią udawać, być skrajni, ale nie Ona. Za dobre ma serducho i wiele ciepła bije z Jej oczu… aż tak nie mogę się mylić. A że zaskakuje mnie czasami Jej postępowanie – to nic. Wierzę w Nią.

A tu nutka, która mi wczoraj wpadła w ucho.

Cudownie jest dawać

Jakie to cudowne, gdy wokół są ludzie, którzy wciągają cię do realizacji szalonych pomysłów… Wspaniale jest zrobić coś razem dla Kogoś… Kogoś, kogo się ceni, szanuje, podziwia i darzy masą innych pozytywnych uczuć i emocji. Proces tworzenia przebiegający z myślą o Tej osobie, przekazanie tego, co się zrobiło oraz to stresujące i emocjonujące oczekiwanie na opinię Tej osoby…

wtedy właśnie nadchodzi wiadomość z ciepłymi słowami, podziękowaniami, które utwierdzają cię, że warto było! Cudownie jest zrobić coś dla Kogoś i wiedzieć, że to wiele dla Niej znaczyło… Pięknie jest dawać od siebie i przez to też cząstkę siebie samego.

Szczęście rozproszyło mrok

Nowy Rok. Nowy rozdział.

Ta notka będzie nawiązaniem do poprzedniego wpisu, o cieniach, które roztaczały krąg wokół szczęścia.

Szczęście okazało się silniejsze! Znowu poczułam tę radość, dla której robiłam to, co robiłam. A nawet więcej… radości i szczęściu towarzyszyło poczucie pewnej przynależności i zaufania. Przedostatni dzień starego roku był bardzo ważny i wiele mi dał. Rozwiał wątpliwości i cienie, ale też dodał odwagi. Znowu poczułam się tak, jak za pierwszym razem: po prostu szczęśliwa. Niczego więcej nie potrzebowałam. Bałam się – okazało się, że niepotrzebnie. Oprócz szczęścia otrzymałam inny dar… dar zaufania.

Korzystając z tego miejsca życzę wszystkim szczęśliwego 2014 roku. I zdrowia. Zdrowia w szczególności, dla Was i dla tych, którzy dają mi szczęście i nadzieję.

Cienie roztaczają krąg wokół szczęścia

Końcówka grudnia, prawie końcówka Świąt i koniec roku… Nie robię żadnych podsumowań tego co wydarzyło się w ostatnim roku. Niczego też sobie nie postanawiam. Po prostu: mam zamiar skończyć, to co zaczęłam i jakoś przejść przez kolejne miesiące.

Jest jedna rzecz, nad którą od jakiegoś czasu rozmyślam, szczególnie intensywnie od sobotniego wieczoru. Dwa i pół roku minęło w Wigilię od pewnego wydarzenia, które zmieniło moje życie. Przez ten czas czerpałam radość z kilkunastu spotkań i ładowałam swoje ‚baterie’ na czas pomiędzy spotkaniami. Zdarzało się, że myślałam co by było, gdybym dokonała innych wyborów, ale doszłam do wniosku, że nie warto. Ułożyło się tak, a nie inaczej – i tak właśnie miało być. To wydarzenie sprzed prawie trzech lat oprócz szczęścia, radości dało mi również kilka znajomości, które naprawdę sobie cenię. Miałam okazję poznać ludzi, z którymi połączyła mnie pewnego rodzaju pasja i zamiłowanie. Razem jest ciekawiej, bardziej.

Niestety od pewnego czasu nasza radość jest mącona. Kiedyś planując kolejny wyjazd myślałam tylko o tym, czy podołam czasowo, teraz jest jeszcze jedno pytanie – o obecność, która niszczy to, co było najważniejsze – poczucie szczęścia. Jeszcze rok temu wydawało się, że Ci którzy są sprawcami radości myślą tak jak ja, jak my. Teraz ja czuję się jak po drugiej stronie. Jakbym to ja robiła coś niestosownego. Zastanawiam się tylko, co się zmieniło przez tych parę miesięcy. Jak to się stało, że te „niestosowne i narzucające się”, stały się cieniem tych, którzy wciąż dają radość. Bo ta radość jest, chociaż mam poczucie, że ktoś mi ją odbiera. Cienie odbierają mi radość, roztaczają krąg nad moim szczęściem i czują się ponad. Bezkarne, utwierdzane w tym, co jeszcze nie tak dawno było niestosowne…

Kompletnie nie wiem, co mam zrobić i czy w ogóle robić cokolwiek… Może Szczęściu nie przeszkadza ten cień? coś jednak musi się wydarzyć, bo tak jak teraz, jest źle. Zbyt wiele myśli kołacze mi się w głowie i to jedno pytanie: „co takiego się stało, że Szczęście opanowały cienie..?”

„…nie potrafię uciec, nie…”

Nadchodzące dwa tygodnie będą chyba najbardziej pracowitymi jakie mnie czekają. Jest tyle rzeczy do zrobienia, a ja zamiast za coś się zabrać, bo czas ucieka, myślę co najpierw zrobić. Zaczynam od kolejnego podejścia do pisania magisterki, bo to uważam za najważniejszą z tych spraw, które przede mną. Później już jakoś poleci. Nie takie rzeczy się przetrzymywało.

Grudzień przyszedł, a wraz z nim zrobiło się zimno, brr! W radio królują świąteczne piosenki, trochę za wcześnie moim zdaniem. Jeszcze nie czuję klimatu Świąt.

Koniec roku zwieńczę sobie dwoma występami moich ulubieńców, by w styczniu znowu Ich zobaczyć 🙂 mam pewien plan z Nimi związany, ale nie wiem czy uda mi się go zrealizować. Dzisiaj nagrywają kolejny program dla TV. Pamiętam premierę jakby to było wczoraj, a dziś już koniec, program trafi na DVD i na półkę. Mam też ochotę na koncert jakiś. Nie wiem czy się skuszę na luty i Raz Dwa Trzy, bo trochę mi termin nie pasuje.

Poniżej link do piosenki Grzegorza Wilka 😉

Labirynt… obojętności

Ostatnio wspominałam o filmie „Labirynt”, na który się wybierałam. Byłam. Film rzeczywiście w moim klimacie. Emocjonujący, trzymał w napięciu, choć momentami zdolność myślenia bohaterów była na niższym poziomie niż widza. Ale nawet to mi nie przeszkadzało. Hugh Jackman mnie nie zawiódł, jak zwykle. Świetnie zagrał swoją rolę. Druga genialnie zagrana postać to detektyw Loki, w którego wcielił się Jake Gyllenhaal. Miał w sobie to „coś”. Chociaż może niektórych drażnić, mnie intrygował.

W tytule umieściłam dwa słowa „labirynt” i „obojętność”. Trochę celowo, trochę nie. Pierwszy człon oczywiście nawiązuje do filmu, ale już z drugim słowem do czegoś innego.
Niepotrzebnie znów naraziłam się na brak nadziei… i obojętność. Skomplikowane to jest, jak nie wiem. Z tą nadzieją, to jest tak, że ją mam. Przez jakiś czas, dopóki nie zderzę się z obojętnością. Mówią, że nadzieja zawsze ostatnia umiera, tak też jest ze mną, bo mimo obojętności, moja nadzieja trwa jeszcze i zaczynam sobie tłumaczyć postępowanie innych. Zazwyczaj zaczyna i kończy się tak samo. Tak samo później boli. Boli brak jakiegokolwiek odzewu. Mija czas, ból zostaje stłamszony przez inne odczucia, uczucia… i potem znów zataczam koło. Dostaję nadzieję i sama ją sobie też daję, czuje że mogę wszystko, a potem znowu ta obojętność. I brak odzewu. Zaczynam sobie tłumaczyć, dlaczego tak jest. Znowu boli. Ale nie mam żalu. Jest mi żal i smutno, ale nie mam żalu do ‚Obiektu’. Nie mogłabym… nie umiałabym. Bo choć boli obojętność, to są chwile uśmiechu, radości, rozmowy i tego światła w oczach. Jak mogłabym mieć żal? Nigdy. Podziw, szacunek, uznanie, sympatia, nawet swego rodzaju miłość, ale nie żal… tylko ten ból. Nie umiem tak, żeby nie bolało. Bo to już nie jest to, co było w podobnych sytuacjach wcześniej. To coś więcej. Za dużo mojego serca w tym, zaangażowania i emocji. Dlatego boli.

„To jest mój czas, to jest mój teren…”

Nadszedł październik. Zimny i ponury, ale powoli chyba zmienia się w złotą, polską jesień. Nie lubię jesieni. Nie lubię szarych, zimnych i ponurych dni, które snują się niemiłosiernie… a z drugiej strony te barwy, które niesie ze sobą – złoto, czerwień, pomarańcz… tak to jesień.

Październik oznacza powrót na uczelnię, chociaż ja już w końcówce września powróciłam. Pocieszam się, że to ostatni rok. Niby się cieszę, ale czegoś będzie brak, zawsze tak jest. Na te jesienne i zimowe wieczory zaopatrzyłam się w książki i filmy, do tego trzeba się ostro brać za pisanie magisterki.

W kinach ostatnio znów Hugh Jackman, także obowiązkowa wizyta się szykuje na film „Labirynt”. Film w moim guście – czy na 100% okaże się jak już obejrzę 🙂

Miałam napisać coś o ludziach, którzy lubią prowokować i niszczyć innych głupimi aluzjami, ale stwierdziłam, że chyba nie warto się tym zajmować. Zaufanie do drugiej osoby, to bardzo dużo. A ja ufam. Tylko przykro, jak ktoś rzuca oskarżenia wobec osoby, której się ufa, w którą się wierzy i co do której ma się pewność, że nie jest niczemu winna – jest tylko ofiarą, która w dodatku nie może się bronić (inna sprawa, że nie musi, bo nic nie zrobiła). Ale jak z czymś takim walczyć?

Poniżej link do wersji disco mojej ulubionej piosenki Kabaretu Hrabi Weselny potwór potocznie zwanej – ciocia Ela 🙂 Kocham od pierwszego usłyszenia ponad rok temu. Nie mogę się oderwać od słuchania, mimo że wersja na występach jest znacznie lepsza moim zdaniem, mniej disco, bliżej… hm, rocka? W każdym razie „na żywo” jest mocniej i bardziej. I do tego na występach jest tańcząca ciocia Ela, śpiewająca świetnym głosem Aśki Kołaczkowskiej! 😉