Trzy miesiące bez Marie Fredriksson [*]

Tomorrow? What about tomorrow? Well, I am just waiting life surprises me in every second.
And… I am always hoping for the best today, but ready to face the tomorrow.

Jutro? Co z jutrem? Cóż, czekam tylko, by życie zaskakiwało mnie w każdej sekundzie.
I… Zawsze mam nadzieję na najlepsze dziś, ale jestem gotowa stawić czoła dniu jutrzejszemu.

Marie Fredriksson

„Czas nie leczy ran. On tylko przyzwyczaja do bólu.”

Marie Fredriksson
Znalezione obrazy dla zapytania: róża emoji

Minęły dwa miesiące odkąd ktoś na górze zdecydował, że zabierze Marie Fredriksson. Może tam była bardziej potrzebna, ale ci którzy pozostali wciąż nie mogą uwierzyć, że tu już Jej nie ma…

Ja też próbuję sobie tłumaczyć, że tam gdzie jest, jest Jej lepiej – bo nie czuje bólu, nie musi już walczyć i zmagać się z chorobą, skutkami leczenia – ale to niewiele mi pomaga. Jest żal i ból, czasem aż ściska w dołku. To i tak nic w porównaniu do tego, co czują bliscy – rodzina, przyjaciele…

Marie wierzyła, więc i ja wierzę, że to wszystko nie było bez powodu. Dostała drugie życie, które wykorzystała do cna, by wychować dzieci, być z bliskimi oraz tworzyć muzykę i występować dla publiczności. Było w niej tyle ciepła, pokory, dobra i miłości. Była inspiracją dla wielu ludzi – nie tylko artystów, ale zwykłych ludzi, którzy patrzyli na jej zmagania i znajdowali w sobie siłę, by sami walczyć ze swoimi trudnościami.

Wierzę, że tam gdzieś, przechadzasz się boso po plaży, przy szumie morza. Masz tam domek, o którym marzyłaś i swoim głosem dajesz radość tym, którzy nie mogli usłyszeć Cię tutaj.

Zawsze w sercu i pamięci, Miss Effe 🌹🌹🌹

Marie Fredriksson
Marie Fredriksson
Marie Fredriksson
Marie
Marie Fredriksson

Things will never be the same…

Minął już tydzień od odejścia wokalistki zespołu Roxette – Marie Fredriksson.
Od momentu kiedy dowiedziałam się, że Marie już nie ma, jakoś w głowie ciągle myślę o tej stracie. Odeszła kolejna Artystka, która mogła jeszcze tu być, a tymczasem zasiliła swym głosem chór innych wspaniałych wokalistów i muzyków gdzieś tam…

Ten tydzień wiele dla mnie zmienił. Nigdy nie nazwałabym się fanką twórczości Roxette, choć znałam kilkanaście piosenek (głównie najpopularniejsze przeboje) i większość z nich lubiłam. Często na jednym z programów muzycznych trafiałam na teledyski zespołu i szczególnie upodobałam sobie tam piosenkę „Crash! Boom! Bang!”.
Po śmierci wokalistki „odkurzyłam” playlistę z ich muzyką, ale także natrafiłam na nowe kawałki. Żałuję, że dopiero teraz dałam sobie szansę na odkrycie niektórych perełek, chociażby „Things will never be the same”, które było tak wymowne, gdy je usłyszałam po raz pierwszy… Pewnie w innych okolicznościach nie poruszyłoby tak mocno, chociaż piosenka jest całkowicie w moim klimacie. Sytuacja jednak sprawiła, że muzyka, słowa i głos Marie przeniknęły mnie i szarpnęły coś głęboko w środku… Bo przecież nic już nie będzie takie samo…

Bardzo wielu innych Artystów odeszło zbyt wcześnie z tego świata.
Zdarza mi się czasem, kiedy słyszę o kolejnej śmierci Artysty, myśleć o tym, kto pozostanie tutaj? Skoro tak wielu wspaniałych ludzi już nie ma. Odchodzą naprawdę utalentowani i to nie tylko z powodu przeżytych lat, ale tacy, którzy mogli jeszcze być tutaj i tworzyć.

Pozostanie po nich muzyka, którą stworzyli i wykonywali. Muzyka, do której w każdej chwili można powrócić. Żyją w swojej twórczości, pamięci i sercach publiczności.

Ja od tygodnia mam na playliście mnóstwo pięknych piosenek, po które pewnie bym nie sięgnęła, gdyby śmierć Marie Fredriksson nie poruszyła czegoś we mnie.
Nie potrafię zrozumieć dlaczego teraz, dlaczego właśnie Ona. Trudno było mi uwierzyć w odejście George’a Michael’a czy Kory, ale to właśnie przy Marie się zatrzymałam. Nie wiem dlaczego, ale nie żałuję. Żałuję, że dopiero teraz.

Mam nadzieję, że Marie jest w miejscu, gdzie nie musi już więcej walczyć i cierpieć.
Być może śmierć będzie tym, czego nie dało jej życie…

For always. Forever.

Mamy listopad, a za oknem wciąż nie widać zimy. Nie żebym narzekała. Nie lubię zimy ani jesieni. Złota polska jesień, z kolorowymi liśćmi i słońcem może być, ale ta ponura, deszczowa i melancholijna jest okropna. A zima za zimna, choć ze śniegiem mniej dołująca od jesieni.

Zastanawiam się właśnie co się wydarzyło od ostatniego wpisu. Poza tym, że minęło parę tygodni. W pracy chyba najwięcej się dzieje: szkolenia, spotkania, nowe obowiązki, nawał pracy lub chwilowy przestój i tak jakoś się kręci. A, odebrałam dyplom ukończenia studiów, także mam to na papierze. Z dyplomem związane jest spotkanie, które miało miejsce. Fajnie było się zobaczyć, ale nie wszystko było też tak, jakbym chciała. I chyba nie tylko ja to zauważyłam i odczułam.

Niezmienna pozostaje moja muzyczna miłość – Josh Groban. Chociaż właściwie kłamię. Zmieniła się, bo jest jeszcze większa. Ten Człowiek zaskakuje mnie każdego dnia, tym co potrafi. Cieszę się niezmiernie, że tyle jeszcze mam do odkrycia piosenek w Jego wykonaniu. Nie śpieszę się. Lubię dawkować przyjemność. Zasłuchuję się codziennie w Jego głosie i za każdym razem słyszę coś nowego, co sprawia, że nie mogę wyjść z podziwu nad Jego talentem, wrażliwością, interpretacją… Ostatnio zakupiłam DVD z koncertami: Josh Groban in concert i Live at the Greek. Kilka utworów usłyszałam po raz pierwszy i zawładnęły mną całkowicie. Zdumiewa też fakt, że nagrywając te koncerty był taki młody (21 i 23 lata). Uwielbiam to odkrywanie kolejnych wykonań. To jak poznawanie drugiego człowieka i dowiadywanie się o nim nowych rzeczy… Mam nadzieję, że Jego muzyka będzie ze mną już zawsze. W każdym momencie. For always. Forever.

„I close my eyes and there in the shadows I see your light”

koniec!

Nadszedł w końcu ten dzień, w którym zakończyłam swoją kilkunastoletnią edukację! Nie wykluczam, że kiedyś może podejmę się jeszcze jakichś studiów, ale nie tak prędko. Nareszcie będę miała wolne weekendy i popołudnia. Jak to cudownie niczego nie musieć! 🙂

Taka nutka… wpada w ucho 🙂

koniec tuż-tuż…

Przetrwałama jakoś maj… te zaliczenia i egzaminy z ostatniego semestru zapamiętam na długo. Nadrabiam ostatnie 5 lat studiów na piątym roku… nieważne, grunt, że niedługo koniec. Jeszcze tylko obrona i… „żegnajcie studia!”. Jestem już zmęczona po tych pięciu latach. Kolejnego roku bym nie udźwignęła.

Od lipca będę miała więcej czasu na wszystko. Przede wszystkim dla siebie, a to akurat mi się przyda. Bo praca jest jak była i mam nadzieję, że dłużej niż do końca roku będzie. Jest różnie, ale znowu lubię tam chodzić. Bałam się pod koniec lutego, jak to będzie jak nadejdzie zmiana, ale póki co jest nawet lepiej… i niech ta tendencja polepszająca się pozostanie. Jedni narzekają, a ja się im dziwię (obym nie musiała nigdy przyznać im racji), bo widzę w końcu jakiś porządek, że jest tak jak ma być, oczywiście są i małe minusy, ale wszystko nie może być idealnie. Odpowiednia osoba na odpowiednim miejscu to podstawa. A teraz chyba tak jest. Na pewno tak jest.

W Dzień Dziecka urządziłam sobie swój własny maraton występowy z Hrabi. Było cudownie! I nie obyło się bez niespodzianek (tym razem to ja… i baterie), ale Panowie przyszli z pomocą! Dzięki!

Faworyt, który wygrał 😉

Pracowity maj

Maj. Bardzo pracowity maj. Perspektywa zbliżającej się wolności (rozumianej jako zakończenie etapu edukacji) jest kusząca, ale mam tyle do zrobienia, że nie wiem w co ręce włożyć… wiem, że powinnam się zmobilizować, zebrać wszystkie siły na te 3 tygodnie, ale po prostu nie daję już rady. Za dużo na jeden raz do zrobienia jest i wygląda to tak, że robię wszystkiego po trochę. A wiadomo: wszystko, czyli nic. Pamięć już nie ta, zmęczenie materiału, ogólne zniechęcenie… jak ja marzę o tej wolności, która już na wyciągnięcie ręki. Chcę nie musieć niczego… Postaram się zebrać w sobie i jakoś dotrwać.

A tu nutka. Bardzo klimatyczna.

„W zagubionej przestrzeni trwam, cały świat płynie obok gdzieś…”

 Trzy miesiące mnie tu nie było… a co się wydarzyło przez ten czas? Szczerze – nic nadzwyczajnego, bo jak próbuję sobie przypomnieć coś istotnego, to jakoś tak trudno…

Luty przyniósł zmiany w pracy. Początkowo były duże obawy, później niepewność, ale też element pozytywnego zaskoczenia. Teraz po miesiącu sama nie wiem, co myśleć. Czekam jak się sytuacja rozwinie. W pierwszym tygodniu lutego miałam tydzień wolnego i wybyłam za Tymi, dla Których jestem w stanie daleko pojechać. Trzy wieczory w Ich towarzystwie były cudowne. Do tego piękna pogoda.

Marzec. Przypominam sobie mile spędzony Dzień Kobiet z ekipą z pracy. Słoneczny piątek z fajnymi Babkami! 🙂

A teraz przyszedł kwiecień. I masa rzeczy do zrobienia. Tak niewiele pozostało do czerwca, a tyle w międzyczasie trzeba zrobić… nie wiem jak to ogarnę. Chciałabym obudzić się już w czerwcu. Albo w drugim tygodniu lipca.

Dzisiaj jakoś tak smętnie. Znowu ten sam powód. Nie wiem już co mam myśleć. Serce i moje spostrzeżenia mówią jedno, a doniesienia ludzi drugie. Kto się myli? Mam dość rozczarowań. A rozczarowania ludźmi bolą najbardziej. Ludźmi, którzy dużo znaczą, którzy wpletli w życie radość… Coraz więcej pytań się pojawia, różne sytuacje układają się dziwnie, ale ja nie tracę wiary. Zbyt wiele A. zrobiła dla mnie i nie mam zamiaru w Nią wątpić. Wiem, że ludzie potrafią udawać, być skrajni, ale nie Ona. Za dobre ma serducho i wiele ciepła bije z Jej oczu… aż tak nie mogę się mylić. A że zaskakuje mnie czasami Jej postępowanie – to nic. Wierzę w Nią.

A tu nutka, która mi wczoraj wpadła w ucho.

Cudownie jest dawać

Jakie to cudowne, gdy wokół są ludzie, którzy wciągają cię do realizacji szalonych pomysłów… Wspaniale jest zrobić coś razem dla Kogoś… Kogoś, kogo się ceni, szanuje, podziwia i darzy masą innych pozytywnych uczuć i emocji. Proces tworzenia przebiegający z myślą o Tej osobie, przekazanie tego, co się zrobiło oraz to stresujące i emocjonujące oczekiwanie na opinię Tej osoby…

wtedy właśnie nadchodzi wiadomość z ciepłymi słowami, podziękowaniami, które utwierdzają cię, że warto było! Cudownie jest zrobić coś dla Kogoś i wiedzieć, że to wiele dla Niej znaczyło… Pięknie jest dawać od siebie i przez to też cząstkę siebie samego.

Szczęście rozproszyło mrok

Nowy Rok. Nowy rozdział.

Ta notka będzie nawiązaniem do poprzedniego wpisu, o cieniach, które roztaczały krąg wokół szczęścia.

Szczęście okazało się silniejsze! Znowu poczułam tę radość, dla której robiłam to, co robiłam. A nawet więcej… radości i szczęściu towarzyszyło poczucie pewnej przynależności i zaufania. Przedostatni dzień starego roku był bardzo ważny i wiele mi dał. Rozwiał wątpliwości i cienie, ale też dodał odwagi. Znowu poczułam się tak, jak za pierwszym razem: po prostu szczęśliwa. Niczego więcej nie potrzebowałam. Bałam się – okazało się, że niepotrzebnie. Oprócz szczęścia otrzymałam inny dar… dar zaufania.

Korzystając z tego miejsca życzę wszystkim szczęśliwego 2014 roku. I zdrowia. Zdrowia w szczególności, dla Was i dla tych, którzy dają mi szczęście i nadzieję.