Ostatnio wspominałam o filmie „Labirynt”, na który się wybierałam. Byłam. Film rzeczywiście w moim klimacie. Emocjonujący, trzymał w napięciu, choć momentami zdolność myślenia bohaterów była na niższym poziomie niż widza. Ale nawet to mi nie przeszkadzało. Hugh Jackman mnie nie zawiódł, jak zwykle. Świetnie zagrał swoją rolę. Druga genialnie zagrana postać to detektyw Loki, w którego wcielił się Jake Gyllenhaal. Miał w sobie to „coś”. Chociaż może niektórych drażnić, mnie intrygował.
W tytule umieściłam dwa słowa „labirynt” i „obojętność”. Trochę celowo, trochę nie. Pierwszy człon oczywiście nawiązuje do filmu, ale już z drugim słowem do czegoś innego.
Niepotrzebnie znów naraziłam się na brak nadziei… i obojętność. Skomplikowane to jest, jak nie wiem. Z tą nadzieją, to jest tak, że ją mam. Przez jakiś czas, dopóki nie zderzę się z obojętnością. Mówią, że nadzieja zawsze ostatnia umiera, tak też jest ze mną, bo mimo obojętności, moja nadzieja trwa jeszcze i zaczynam sobie tłumaczyć postępowanie innych. Zazwyczaj zaczyna i kończy się tak samo. Tak samo później boli. Boli brak jakiegokolwiek odzewu. Mija czas, ból zostaje stłamszony przez inne odczucia, uczucia… i potem znów zataczam koło. Dostaję nadzieję i sama ją sobie też daję, czuje że mogę wszystko, a potem znowu ta obojętność. I brak odzewu. Zaczynam sobie tłumaczyć, dlaczego tak jest. Znowu boli. Ale nie mam żalu. Jest mi żal i smutno, ale nie mam żalu do ‚Obiektu’. Nie mogłabym… nie umiałabym. Bo choć boli obojętność, to są chwile uśmiechu, radości, rozmowy i tego światła w oczach. Jak mogłabym mieć żal? Nigdy. Podziw, szacunek, uznanie, sympatia, nawet swego rodzaju miłość, ale nie żal… tylko ten ból. Nie umiem tak, żeby nie bolało. Bo to już nie jest to, co było w podobnych sytuacjach wcześniej. To coś więcej. Za dużo mojego serca w tym, zaangażowania i emocji. Dlatego boli.