Trzy miesiące bez Marie Fredriksson [*]

Tomorrow? What about tomorrow? Well, I am just waiting life surprises me in every second.
And… I am always hoping for the best today, but ready to face the tomorrow.

Jutro? Co z jutrem? Cóż, czekam tylko, by życie zaskakiwało mnie w każdej sekundzie.
I… Zawsze mam nadzieję na najlepsze dziś, ale jestem gotowa stawić czoła dniu jutrzejszemu.

Marie Fredriksson

„Gdy czas kończy się…”

Czas ostatnio bardzo mi ucieka. Galopuje gdzieś przed siebie, wciąż mi go brak, a najgorsze jest to, że zmarnowałam go w swoim życiu już sporo…

Należę do tej grupy ludzi, którzy nie wiedzieli co chcą robić w życiu, nie mają jakichś szczególnych talentów czy zainteresowań, które mogą przenieść na kierunek studiów, pracę. Od zawsze pasją była muzyka, ale ani śpiewać, ani grać na niczym nie potrafię. W ogóle świat kultury mnie pociągał. Pracę maturalną z polskiego udało się podciągnąć pod zainteresowania i pisałam o tekstach polskich piosenek. Studia: kierunek wybrany nie dlatego, że mnie pasjonował, ale poniekąd ktoś mnie zainspirował… Będąc na trzecim roku wiem, że to nie studia dla mnie. Totalnie do mnie nie pasują – w każdym teście mi to wychodzi. Gdybym dzisiaj stała przed wyborem studiów i wiedziała to, co wiem dzisiaj, dokonałabym innego wyboru. Z drugiej jednak strony pozostaje pytanie: czy wtedy spotkałabym na swojej drodze takich ludzi, jak tu? Nie wiem i raczej się nie dowiem.

Mówi się, że przed młodymi ludźmi świat stoi otworem, ale czasami jest za późno. Nie chcę zmarnować tych trzech lat, z drugiej strony wiem, że praca w zawodzie mnie zamęczy. A nieubłaganie zbliża się ten moment. Czeka mnie praca i studia zaoczne: prawdopodobnie, bo albo sobie na nie zarobię, albo nie pójdę wcale. Ostatnio pociesza mnie trochę fakt, że po licencjacie na moim kierunku, mogłabym pójść na ten, który byłby bliższy moim zainteresowaniom – kulturze. Nawet temat licencjata bardziej nawiązuje do tamtego kierunku niż tego, na którym jestem. Tylko pytanie: co potem? co dalej? Dostałam propozycję pracy po studiach, powinnam się cieszyć, bo wiadomo jak teraz z pracą jest. Tylko, że to wiąże się z powrotem do rodzinnego miasteczka i pracą, która mnie nie pociąga. Mogłabym ciągnąć pracę i studia zaoczne, a po magisterce próbować znaleźć coś związanego z tym kierunkiem, który mnie interesuje, a to z kolei nie wygląda na łatwe. W ogóle życie nie jest łatwe… dzieci spieszą się do  dorosłości, ale nie zdają sobie sprawy, czym ona jest. Wiecznym dokonywaniem wyborów, odpowiedzialnością… nie ma miejsca na beztroskę. Poza małymi chwilami…

W poprzednim wpisie wspominałam o tym, że chcę wyciskać najbliższe miesiące jak cytrynę – po to właśnie, by tych chwil beztroskich trochę przeżyć. Tak więc najbliższe takie chwile: 4 i 5 stycznia… i zrobię to, co obiecuję sobie od jakiegoś czasu. Bo nie chcę później żałować. Żal, to straszne uczucie. Żal, kiedy się czegoś nie zrobiło. Wolę żałować, że coś zrobiłam, niż że nie spróbowałam. Drugi rodzaj żalu, to ten z przysłowia: czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal. Moje oczy ujrzały, sercu żal, ale dopiero we wtorek ten żal ogarnie mnie na całego. Bo było tak blisko, na wyciągnięcie ręki – a niemożliwe do spełnienia. To poczucie, że Oni będą obok, a ja nie będę mogła ich zobaczyć… że Jej nie zobaczę, nie usłyszę, nie powiem, nie nie nie… podwójny ten żal: raz – bo nie zrobiłam jeszcze wszystkiego, jest jedna, mała i ostatnia rzecz, której nie spróbowałam zrobić i nie wiem czy się odważę, a dwa – żal, bo pojawiła się iskierka nadziei i szybko zgasła… wolałabym chyba nie wiedzieć…

A tu nuta, która mnie od wczoraj prześladuje:

Acha, i na koncercie SDMu nie byłam – odwołali, a właściwie przełożyli z przyczyn zdrowotnych wokalisty. Także koncert dopiero 28 lutego 😉