„Czas nie leczy ran. On tylko przyzwyczaja do bólu.”

Marie Fredriksson
Znalezione obrazy dla zapytania: róża emoji

Minęły dwa miesiące odkąd ktoś na górze zdecydował, że zabierze Marie Fredriksson. Może tam była bardziej potrzebna, ale ci którzy pozostali wciąż nie mogą uwierzyć, że tu już Jej nie ma…

Ja też próbuję sobie tłumaczyć, że tam gdzie jest, jest Jej lepiej – bo nie czuje bólu, nie musi już walczyć i zmagać się z chorobą, skutkami leczenia – ale to niewiele mi pomaga. Jest żal i ból, czasem aż ściska w dołku. To i tak nic w porównaniu do tego, co czują bliscy – rodzina, przyjaciele…

Marie wierzyła, więc i ja wierzę, że to wszystko nie było bez powodu. Dostała drugie życie, które wykorzystała do cna, by wychować dzieci, być z bliskimi oraz tworzyć muzykę i występować dla publiczności. Było w niej tyle ciepła, pokory, dobra i miłości. Była inspiracją dla wielu ludzi – nie tylko artystów, ale zwykłych ludzi, którzy patrzyli na jej zmagania i znajdowali w sobie siłę, by sami walczyć ze swoimi trudnościami.

Wierzę, że tam gdzieś, przechadzasz się boso po plaży, przy szumie morza. Masz tam domek, o którym marzyłaś i swoim głosem dajesz radość tym, którzy nie mogli usłyszeć Cię tutaj.

Zawsze w sercu i pamięci, Miss Effe 🌹🌹🌹

Marie Fredriksson
Marie Fredriksson
Marie Fredriksson
Marie
Marie Fredriksson

Things will never be the same…

Minął już tydzień od odejścia wokalistki zespołu Roxette – Marie Fredriksson.
Od momentu kiedy dowiedziałam się, że Marie już nie ma, jakoś w głowie ciągle myślę o tej stracie. Odeszła kolejna Artystka, która mogła jeszcze tu być, a tymczasem zasiliła swym głosem chór innych wspaniałych wokalistów i muzyków gdzieś tam…

Ten tydzień wiele dla mnie zmienił. Nigdy nie nazwałabym się fanką twórczości Roxette, choć znałam kilkanaście piosenek (głównie najpopularniejsze przeboje) i większość z nich lubiłam. Często na jednym z programów muzycznych trafiałam na teledyski zespołu i szczególnie upodobałam sobie tam piosenkę „Crash! Boom! Bang!”.
Po śmierci wokalistki „odkurzyłam” playlistę z ich muzyką, ale także natrafiłam na nowe kawałki. Żałuję, że dopiero teraz dałam sobie szansę na odkrycie niektórych perełek, chociażby „Things will never be the same”, które było tak wymowne, gdy je usłyszałam po raz pierwszy… Pewnie w innych okolicznościach nie poruszyłoby tak mocno, chociaż piosenka jest całkowicie w moim klimacie. Sytuacja jednak sprawiła, że muzyka, słowa i głos Marie przeniknęły mnie i szarpnęły coś głęboko w środku… Bo przecież nic już nie będzie takie samo…

Bardzo wielu innych Artystów odeszło zbyt wcześnie z tego świata.
Zdarza mi się czasem, kiedy słyszę o kolejnej śmierci Artysty, myśleć o tym, kto pozostanie tutaj? Skoro tak wielu wspaniałych ludzi już nie ma. Odchodzą naprawdę utalentowani i to nie tylko z powodu przeżytych lat, ale tacy, którzy mogli jeszcze być tutaj i tworzyć.

Pozostanie po nich muzyka, którą stworzyli i wykonywali. Muzyka, do której w każdej chwili można powrócić. Żyją w swojej twórczości, pamięci i sercach publiczności.

Ja od tygodnia mam na playliście mnóstwo pięknych piosenek, po które pewnie bym nie sięgnęła, gdyby śmierć Marie Fredriksson nie poruszyła czegoś we mnie.
Nie potrafię zrozumieć dlaczego teraz, dlaczego właśnie Ona. Trudno było mi uwierzyć w odejście George’a Michael’a czy Kory, ale to właśnie przy Marie się zatrzymałam. Nie wiem dlaczego, ale nie żałuję. Żałuję, że dopiero teraz.

Mam nadzieję, że Marie jest w miejscu, gdzie nie musi już więcej walczyć i cierpieć.
Być może śmierć będzie tym, czego nie dało jej życie…

Który Kelly i dlaczego.

Po powrocie do muzyki The Kelly Family i poznaniu szerzej niż 20 lat temu ich twórczości, zdałam sobie sprawę, że znowu mam z piosenkami tak, jak zawsze. Największe hity schodzą na plan dalszy w obliczu tych mniej znanych piosenek. Początkowo omijałam płyty zespołu, wydane przed Over the hump, a teraz to je słucham najczęściej. Uwielbiam Streetlife, WOW czy New World

Jedno się nie zmieniło. Ulubiony Kelly głos. Jak miałam te sześć lat, to był to Paddy. Dlaczego? Jako sześciolatka nie wiedziałam. Pamiętam też moją słabość do Johna. Co sześcioletnie dziecko widziało w tym wówczas „starym” dla niej mężczyźnie? Głos. Santa Maria (na mojej kasecie pominięta w środkowym spisie, dopisana moją sześcioletnią ręką stała się Santa Maryją) była moją ulubioną piosenką (za nią zaraz An angel). To imię Johna usiłowałam pisać na kartce – nadal nie wiem dlaczego czyniłam takie starania, które spełzły na niczym. Okazało się, że ja kontra literka „DŻ” (wszak fonetycznie pisać chciałam), to za duże wyzwanie 😀 

Po tych dwudziestu latach, to nadal się nie zmieniło. Głos i twórczość Patricka są mi najbliższe, ale coś przyciąga mnie nadal do Johna.

Dlaczego John?

Teraz widzę, jakim był (nadal jest) przystojnym mężczyzną 🙂 Do tego jest taki… dystyngowany? Ułożony, grzeczny, taki szarmancki dżentelmen. Jak śpiewa, to jest taki wręcz arystokratyczny. Jako dziecko w specyficzny sposób operował gestem na scenie – trzymał prostą postawę, uniesiona wysoko głowa, dostojnie nią obracał i wodził wzrokiem po publiczności. Do tego gesty dłoni. Zostało mu to do teraz 🙂 Może to w połączeniu z obliczem jego twarzy sprawia, że ma się o nim wrażenie, że jest taki majestatyczny 🙂

Ciągnęło mnie jako dziecko i nadal ciągnie do niego. Uwielbiam jego głos, jest jak balsam. Był drugim Kelly, którego twórczość poza zespołem poznałam. Lubię bardzo kilka piosenek z płyty Tales from the secret Forest, którą wydał razem z żoną Maite Itoiz. Do ulubionych kawałków należą Tears, The force i Corazón Herido. 

Marzy mi się solowa płyta Johna, na której mógłby pokazać, na co go stać. Przy żonie jest trochę stłamszony głosowo i twórczo – takie mam wrażenie, a szkoda, bo marnuje się taki talent. 

Chętnie wybrałabym się też na rock-operę z jego udziałem. Muzycznie są z żoną świetni na scenie. Zatraca się tylko jego głos, no i żal piosenek, które mógłby napisać sam dla siebie, na album solowy 🙂

Uważam, że obok Patricka, John to najlepszy głos w zespole. To jego Santa Maria była moją naj z kasety. Wzruszał mnie tym utworem. Po dwudziestoletniej przerwie, po której wróciłam, John nadal przyciąga. Sposobem bycia, głosem.

Dlaczego Patrick?

O Patricku już dużo pisałam wcześniej. Nie wybrałam go, bo taki był trend, że wszyscy szaleli za nim i/lub Angelo. Jako sześciolatka byłam poza tym szałem. Miałam swoją jedną kasetę, którą w kółko słuchałam i na jej podstawie to Paddy wywindował się na najwyższą pozycję. Chociaż wtedy całą Over the hump słuchałam, wszystko lubiłam bez wyjątku. Santa Maria i An Angel, jak już wspominałam, to były moje ulubione piosenki, za nimi plasował się Joey z The Wolf i Why why why.

Dzisiaj jestem bardziej świadoma tamtych wyborów. Dziecko kieruje się intuicją, emocjami w wyborach. Nie myśli czemu coś mu się podoba i to chyba jest jedna z najlepszych rzeczy. Nikomu nie musi nic tłumaczyć, a i nie da się łatwo oszukać. Podąża za prawdą. Sądzę, że wtedy wyczułam i w Johnie i w Patricku, że są prawdziwi. Bo co ja mogłam wiedzieć o głosach, ich brzmieniu? Nic. Mogła mi się podobać melodia, nastrój piosenki. Dzisiaj słyszę, że to Paddy miał i ma nadal najlepszy głos. Tego mu nikt nie odmówi, bo daje temu dowód na koncertach. John tak samo, ale tutaj mogę się tylko nagraniami posiłkować. 

Patrick od małego miał coś w sobie. Najpierw dziecięcy głosik, którym wyśpiewywał naprawdę mądre teksty, często przy tym płacząc. Wzruszał się, głos mu się łamał, ale śpiewał dalej. Pisał jedne z lepszych, jeżeli nie najlepsze teksty. Nastolatek, śpiewający Crisis, Looking for love czy House on the ocean. Żeby napisać coś takiego, trzeba coś przeżyć. Trzeba być autentycznym. On taki był i nadal jest. 

Do tego ogarniał chyba największą ilość instrumentów spośród całego rodzeństwa. Gitara, fortepian, organy elektryczne, perkusja, harmonijka, kongi, gitara basowa, flażolet (penny whistle). Jako 17-latek zarządzał już rodzinnym biznesem i szefował firmie Kel-Life. Produkował płyty, miał wpływ na dobór repertuaru. Świetnie odnajdywał się podczas wywiadów. Na koncertach zabawiał publicznośc, przedstawiał całe rodzeństwo. Przyszło mu za ten niekwestionowany talent i szalone czasy zapłacić wysoką cenę. Pustka, myśli samobójcze. Depresja.

Na szczęście, Patrick się pozbierał. Sześć lat w klasztorze pozwoliło mu odnaleźć sens, wyciszyć się, zrozumieć kim jest i czego chce. Wrócił na scenę, a ja wróciłam do „niego”. Bo to nadal jest ten głos, to nadal jest ta wrażliwość, to nadal są te emocje. Nie jestem typem słuchacza, którego można zwodzić byle czym. Głos nie musi być krystaliczny, ale z ust musi płynąć prawda. Artysta musi być autentyczny, w tym co robi. On musi czuć, żebym ja mogła poczuć. Swoją muzyką musi dotknąć serca i duszy, ale żeby to zrobić, najpierw sam to serce i duszę musi włożyć w to, co tworzy. 

Pozostali 

Joey nieźle zdzierał gardło na koncertach w rockowych kawałkach. Mogę go chyba postawić obok Johna. Od początku bardzo lubiłam jego Why why why i The wolf. Miał też sporo wspólnych piosenek z Patrickiem. Jego Never gonna break me down  to istne mistrzostwo pod każdym względem. Uwielbiam Flip a coin (tekst wbija w fotel razem z wykonaniem, do tego teledysk) i True love.

Na koncertach zawsze był „dziki” 😛 Prawdziwy typ rockmana. Czasami miałam wrażenie, że jakiś metalowiec w nim też siedzi 😛 Zdzierał gardło, biegał, skakał, a na gitarze elektrycznej wywijał, aż miło 🙂 Przyrównałabym go do nieoszlifowanego diamentu, takiego z rysami i ostrymi krawędziami, ale to jest jego zaletą. Joey jest jakiś taki… nieokiełznany 🙂 Nie krył nigdy, że muzyka nie jest na pierwszym miejscu, głosem też troszkę odbiega od braci, ale ta pewna „szorstkość” dodaje mu uroku. Genialny gitarzysta, showman na scenie, do którego mam wielki szacunek. 

Jimmy ma wyróżniający się głos, rozpoznawalny już od początku. Nie da się go pomylić z innym. Jego Cover the road czy Nanana, to świetne kawałki. Ubóstwiam też Blood. Za całość – cudowną przygrywkę gitary, tekst i wykonanie. Z solowych poczynań Jimma, słuchałam dwóch płyt póki co i kilku piosenek z reszty. Jedyne przy czym się zatrzymałam na dłużej, to Go go go. Tekst. No i emocjonalne wykonanie. I jeszcze Hallelujah. Wkręca się też super-mocne Supersailor! A, no i oczywiście Hold my hand (zestawić mogę z Angelowym You have the place i piosenką Maite We can love – poruszają, zwłaszcza, że są dedykowane komuś z rodzeństwa). 

Z Angelo bywało różnie. Miał wzloty i upadki. Jego poczynań solowych nie śledzę. Słuchałam płyty I’m ready, szczególnie nie wpadło mi w ucho nic, żeby wywołać efekt „Wow! Chcę to mieć/słuchać” (jak to było z kilkoma piosenkami u Johna i Maite). Tekstowo spodobała mi się piosenka You have a place. Poza tym uwielbiam kilka coverów z płyt Mixtape (Johnny B. to mistrzostwo! Do tego In the air tonight, Fields of gold, One i Ain’t no sunshine). Reszty płyt nie znam, mam do nadrobienia. Ominę sobie chyba tylko jego rodzinne projekty, bo kilka razy robiłam podchody, ale niestety jego dzieci nie mają takich talentów jak tatuś, wujkowie i ciotki 😛 

Co do żeńskich głosów, to zawsze były w tyle za męskimi. Wolę po prostu męski wokal. Spośród głosów sióstr Kelly nie umiem wybrać ulubionego. Każda miała w zespole jakąś piosenkę, którą uwielbiam, ale nigdy nie zachwycałam się barwą żadnej z nich. Panowie mieli większe pokłady i możliwości. Johnowi to zostało, Patrickowi nawet się rozwinęło, ma mocniejszy głos. 

Głosu Kathy jakoś szczególnie nie lubiłam. Chociaż z Over the hump pochłaniałam wszystko, wiec także jej Father’s nose. Miała te swoje operowe zaśpiewki i dziwne vibrato. Doceniłam ją za wykonanie Come back to me i You’re losing me. Tak samo bardzo lubię ją w Children of Kosovo i When the last tree… Podoba mi się Only our rivers run free i Yo te Quiero. 

Maite to była iskierka 😛 Żywe srebro na scenie. Pełno jej tam było. Wariowała, tańczyła, biegała, śmiała się 🙂 Z głosem tak średnio na występach, studyjne nagrania całkiem 😛 Przyjemnie się słucha jej kawałków, które miała w zespole. Oh it hurts, What if love i Every baby, to chyba ulubione 🙂 Solowych utworów nie znam, ma za dużo po niemiecku, a tego to ja słuchać nie chcę 🙂 Uwielbiam wspomnianą wcześniej We can love, którą napisała dla Patricka. Wykonanie z Gymnich, na którym roni łzy, mnie też bardzo wzrusza. Zawsze była emocjonalną osóbką 🙂 Polecam też duet z Patrickiem w piosence Sailing z koncertu w Düsseldorfie. Piąte przez dziesiąte rozumiem o czym mówią, ale to nieważne. Da się z reakcji publiczności i samego rodzeństwa wyczytać, że życzliwie żartują. I widać, że są blisko ze sobą.

Patricia ma ładne ballady, przeważnie o nieszczęśliwej miłości. Piękne Please don’t go w duecie z Jimmy’m! Uwielbiam.  Cudowne No one but you – prostota wyznania, ale za to bardzo piękna. Life is hard enough, You belong to me, The Rose – to też bardzo wzruszające piosenki.

Barby. Specyficzny głosik, którego nie sposób pomylić z innym 🙂 Cudowne Like a Queen, wręcz uwielbiam! Ta muzyka, klimat do tego piękny tekst. Teledysk. Wszystko. Wzrusza…

I wanna know is anybody gonna help me when I’m down…

Bardzo lubię jej duet z Patrckiem w Hooks. Ślicznie wyglądała w teledysku, w ogóle uwielbiam go oglądać. No i oczywiście She’s crazy 🙂

The Kelly Family to było moje pierwsze muzyczne zauroczenie. Zaczęło się przez kuzynkę, ale mama pozwoliła mi to rozwijać. Mogła przecież machnąć ręką na jakiś tam kaprys córki, ale Ona kupiła mi Over the hump, a potem jeszcze dwie kasety. Przez lata, gdy w towarzystwie poruszany był temat muzyki, zawsze o nich pamiętałam. Od nich zaczęła się moja miłość do muzyki. Przez cały czas darzyłam ich twórczość sentymentem, wiązały się z nimi wspomnienia z dzieciństwa. Teraz to rozkwita na nowo. I nadal ma wartość. Jest ponadczasowe. Jeżeli ktoś mówi, że to obciach – niech pozna ich teksty, płyty, historię. Tam były wartości, które przekazywali. Dzisiaj w całym showbiznesie tego brakuje. Muzyki w muzyce, dobrych tekstów i autentyczności u wykonawców. Oni to mieli. 

John: 

John Kelly z żoną Maite Itoiz:

Patrick:

Moi dwaj ulubieńcy razem 🙂

 
The Kelly Family
ELFENTHAL – Tears

*wszystkie zdjęcia pochodzą z Internetu (z wyjatkiem małego Patricka – ujęcie z teledysku „Mama”, jest własnym zrzutem z ekranu).

Słów kilka o płycie „Human”.

Biorąc pod uwagę, że już 23 września ukaże się nowa płyta Michaela Patricka Kelly’ego pod tytułem Ruah, postanowiłam co nieco napisać o płycie z 2015 roku, czyli Human.

Płytę kupiłam dopiero w tym roku, po powrocie do twórczości Kelly Family, po 20 latach (nie licząc słuchania kilku kawałków). Droga artystyczna, jaką obrał Paddy, czy teraz Michael Patrick Kelly, zdecydowanie najbardziej mi odpowiada, dlatego to jego płytę kupiłam i na jego koncert się wybrałam.

Przed zakupem płyty zapoznałam się wcześniej z piosenkami, które na niej są, jak i z wieloma innymi, których nie znałam wcześniej. Spodobała mi się, więc trafiła w moje ręce. Miałam od razu swoje ulubione kawałki, a po dokładniejszym wsłuchaniu się, okazało się, że całość mi się podoba, bez wyjątków. Rzadko mam tak, żeby słuchać płyty od A do Z, bez przewijania czegoś. W przypadku „Human” tak się dzieje, choć nie od samego początku. Nawet mija mi za szybko (bo co to jest 10 piosenek i reprise?) i żałuję, że nie mam na swoim wydaniu piosenki „Living Water”, która dodana została na reedycji. 

Kilka słów o poszczególnych utworach:

1. Shake Away

Singiel i pierwsza piosenka, jaką słyszałam. Najpierw w materiale telewizyjnym, a potem odszukałam w całości. Od razu wpadła mi w ucho. Refren jest energetyczny, ale mnie już słowa pierwszej zwrotki przekonały:

Most of my days I´ve spent life on the road
Took backroad highways to meet the simple folk
Nights ran together in a haze of drink and smoke
So I left with the rising sun all alone

Do tego wersy refrenu, o tym, że strząsa dawne łańcuchy życia i zrywa ze starymi ścieżkami. Brzmi to prawdziwie, biorąc pod uwagę to, jak żył przez lata Paddy. Niegdyś non stop w drodze z zespołem, praktycznie codziennie koncert w innym mieście. Potem porzucił to wszystko, zamknął się w klasztorze, a po latach powrócił do muzyki, ale już sam. Na swoich zasadach, ze swoją muzyką, podążając własną ścieżką. Wolny artysta ze swoją twórczością.

2. Beautiful Soul

Chyba od razu mi się spodobała. Zarówno sposób śpiewania zwrotek, rytm, refren, jak i sam tekst. W ogóle na tej płycie dużo kawałków polubiłam po dokładnym wczytaniu się w słowa. „Beautiful Soul” porywa mnie w jakiś sposób. Bardzo fajne brzemienie gitary.

3. Little Giants

Do tej piosenki przekonałam się za którymś przesłuchaniem, kiedy śledziłam uważnie o czym Patrick śpiewa. I to mi wystarczyło. Mimo, że melodia taka do tupania, wszystko utrzymane w fajnym klimacie, to tekst nie jest banalny. Po prostu o małych gigantach, w dodatku z piękną pointą:

Love isn’t measured by how big you are
Love can be large in the tiniest hearts.

Bardzo ją lubię. Wpada w ucho i mimowolnie ją nucę, nawet jak już się skończy. 

4. Flag

Z piosenką „Flag” miałam problem. Pierwsze odsłuchania nie porwały mnie szczególnie. Bujało, ale nie do końca 🙂 Najpierw zajęłam się tekstem. Wsłuchałam się, zrozumiałam, ale i tak coś nie grało. Dopiero nagranie ze Światowych Dni Młodzieży postawiło tę piosenkę w zupełnie innym świetle. Czasem jest tak, że niektóre utwory nadają się bardziej na wykonania na żywo. Tak jest z „Flag”. Trzeba być w tłumie, widzieć jak Patrick macha różnymi flagami i machać razem z nim. To ma sens. To mnie przekonuje od nagrania. Na koncercie już sama wyczekiwałam na moment, w którym Paddy ją wykona. I było pięknie.

5. Out of Touch

Ten utwór mi się podobał od początku. Wszystko od aranżu i melodii, przez głos, po tekst. Po prostu jeden z moich ulubionych kawałków na płycie, do którego nie mam zamiaru się przyczepiać 🙂

6. Rose of Jericho (The Waltz)

Początkowo najmniej lubiana piosenka. Nie mam pojęcia dlaczego. Tekst ma piękny, melodia walca, która też bardzo mi się podoba. Zgrzytał mi chyba rytm wyśpiewywania słów przez Patricka, ale przy kolejnych przesłuchaniach nie zwracałam na to uwagi. Teraz daję się ponieść i mogłabym zawirować w tym walcu… z kimś, kto śpiewałby jednocześnie 🙂 Bardzo zyskuje u mnie przy każdym kolejnym odsłuchaniu.

7. Renegade

Ulubiona od pierwszego wysłuchania. Bardzo szybko zapada w pamięć refren, nie tylko to słynne „Lalala Lalala leyda”, ale i poprzedzające je wersy. Nadaje się idealnie na koncerty. Patrick świetnie sobie z nią radzi na żywo, dodatkowo wchodząc w interakcje z publicznością. Ludzie znają i łatwo podchwytują tekst,  ja sama znam ją na pamięć od A do Z, więc zabawa po obu stronach jest udana 🙂 Uwielbiam. Po prostu. I zanim przejdę do kolejnej piosenki na płycie, zapętlam raz jeszcze 🙂 

8. Happiness

Miła dla ucha gitara. No i dużym walorem jest tutaj tekst. Patrick opowiada jakby swoją historię: o tym jak żył w ciągłym chaosie, blasku sławy, zgiełku. Porzucił to wszystko, bo potrzebował ciszy. Odnalazł spokój i szczęście. I teraz śpiewa, o tym, że szczęściem trzeba się dzielić z innymi, nie można go zatrzymywać tylko dla siebie 🙂 Tak proste, a jakże piękne i prawdziwe. Czyż szczęście nie jest większe, jeżeli możemy je z kimś dzielić? 🙂

9. Safe Hands

Kolejna, która od razu przypadła mi do gustu. Pod każdym względem. Muzyka, tekst, sposób w jaki Michael Patrick ją śpiewa. Można ją rozpatrywać dwojako, wszystko zależy od interpretacji. Może być kierowana do kobiety, ale też do Boga i uważam, że w obu wypadkach jest trafna. Bezpieczeństwo, bezgraniczna miłość, która jest większa niż strach i cokolwiek innego. Uważam, że świetnym pomysłem (chyba samego Patricka) jest sposób wykonywania tej piosenki na koncertach. Dawanie fanom kredytu zaufania, oddawanie się dosłownie w ich ręce, z wiarą, że będą bezpieczne. Robi wrażenie ten moment, kiedy Paddy śpiewając kładzie się na wyciągniętych dłoniach fanów, a oni go niosą… 🙂

10. Here to Stay

Klawisze na początku – o tak. Uwielbiam klawisze, uwielbiam tę melodię. Początkowo spokojne, potem dochodzą inne instrumenty, a głos dobrze w tym brzmi. Można się delikatnie pobujać. Bardzo przyjemna piosenka. 

I won’t move, I won’t change
Believe that.

11. Beautiful Soul (Reprise) – to jest tylko muzyczny fragment, ale za to bardzo mi się podoba. Żałuję, że nie trwa dłużej, bo ma w sobie coś, szczególnie ta trąbka chyba. Coś zapowiada, coś zwiastuje, ale zanim odkrywam co, nagle wszystko cichnie…

12. Living Water

Nie mam jej na płycie, czego żałuję, bo całość trwałaby dłużej. No i należy do grona ulubionych. Tekst taki… momentami subtelny i romantyczny. Szczególnie lubię ten fragment:

It isn’t real if it doesn’t hurt
Sometimes your last love is your first
You where there and you saved me

Cała prawda. Kolejna, którą w swoich tekstach zawiera Michael Patrick Kelly.

Jeżeli miałabym jakimiś słowami okreslić, to co tworzy, to powiedziałabym, że to jest zwyczajnie prawdziwe, szczere. Może dlatego tak do mnie trafia. 

Z niecierpliwością czekam na duchową Ruah. Materiały z pracy nad płytą, tylko zaostrzają mój apetyt.

Shake Away.

„Got a new course for the light…”

Dzisiaj będzie trochę sentymentalnie i wspomnieniowo. 

Wszystko za sprawą przypadkowego materiału w TV, który obudził wspomnienia sprzed 20-stu lat. Chyba każdy pamięta ulubione bajki, czy pierwszych idoli. Ja swojego pamiętam. Ponadto wracam po 20-stu latach. 

20 lat temu…

Sądzę, że był to rok 1996. Na pewno nie chodziłam jeszcze do szkoły, w dodatku nie znałam wszystkich liter. Miałam 6 lat. Wizyta u starszej o 8 lat kuzynki. Ona była na etapie szaleństwa (naprawdę szaleństwa) za zespołem The Kelly Family. Każdy, kto przychodził do niej musiał obejrzeć kasetę VHS z koncertu tej muzykującej rodzinki. W tym ja.. Kuzynka dostała od mojego ojca sześć płyt, które przywiózł jej z Niemiec, oraz plakat – który własnoręcznie zerwał gdzieś na mieście, gdzie reklamowano koncert. Potem i w Polsce pojawiały się one w kolorowych magazynach, więc miała cały pokój oblepiony rodzeństwem Kelly.

Z koncertu, który mi pokazała, zapamiętałam tylko dwie rzeczy. Jej opowieści w trakcie każdej z piosenek oraz jakieś migawki – ojca całej familii oraz najmłodszego – Angelo. Prawdopodobnie z fragmentu „An Angel”. Co działo się później, nie wiem. Skończyło się na tym, że mama kupiła mi ich kasetę „Over the hump”, którą wałkowałam od początku do końca. Aż dziw, że taśma nadal jest cała i działa. Przerywa tylko na dwóch najczęściej słuchanych piosenkach. Ulubionej wtedy „Santa Maria” i oczywiście hicie „An Angel”. Pamiętam, że często zamykałam się w samochodzie (fiat 126p), żeby w spokoju słuchać TKF. W późniejszym czasie dostałam jeszcze dwie kasety „Almost Heaven” i „From Their Hearts”, ale one już nie miały tej „mocy”. 

Chyba jak każdy, miałam swoich ulubieńców w zespole. Nie był to najmłodszy, blondyn Angelo, ale drugi obok niego, cieszący się największą sympatią – Paddy. Dlaczego? Nie mam pojęcia. Zawsze wybierałam, co najlepsze 😛 W końcu, dzięki temu, że napisał „An Angel”, zespół zaistniał w show biznesie.

Pamiętam też, jak próbowałam na kartce zapisać imię ich brata – Johna. Graniczyło to z cudem, nie wiedziałam jak piszę się „dż”. Czarna magia z tą trudną literką 😛

Pomiędzy 1996 a 2016…

Nie jestem w stanie przypomnieć sobie, jak długo potem jeszcze słuchałam zespołu. „Over the hump” znałam na wylot, nowsze utwory mniej mi się podobały, więc siłą rzeczy porzuciłam ich muzykę. Po wielu latach, w dobie internetu zdarzało mi się wracać. Zazwyczaj tylko do „An Angel” i „Santa Maria”. Czasami było to też „Why why why”, bo również je pamiętałam i lubiłam. Nie czytałam, co dzieje się z zespołem i poszczególnymi członkami. Po prostu słuchałam i pozwalałam wracać wspomnieniom… 🙂 W końcu byli to moi pierwsi idole. 

Obecnie

Ostatni dzień lipca. Niedziela. Włączony telewizor na śniadaniowym programie. I nagle zapowiedź materiału, a w tle „An Angel” i inna wpadająca w ucho melodia, którą kojarzę z dzieciństwa. Padają słowa „Paddy Kelly” i coś o powrocie, płycie, klasztorze. Od tego momentu uważnie czekałam na zapowiadany wywiad.

Okazało się, że wpadająca w ucho melodia, to „Fell in love with an alien”. W pigułce przypomniana zostaje historia zespołu, wielki szał w latach 90-tych, miliony sprzedanych płyt na całym świecie. Potem na ekranie pojawia się już nie Paddy, a Michael Patrcik Kelly. Dojrzały człowiek i artysta. Kilka minut wywiadu, które wysłuchałam obudziło we mnie piękne wspomnienia, ale i zainteresowanie. Rozmowa dotyczyła sukcesu zespołu, szału fanów, ale też przykrych aspektów takiego życia. Sława i pieniądze z jednej strony, a z drugiej pustka. Depresja. Pierwszy raz wtedy usłyszałam, że Paddy – Michael był przez sześć lat w klasztorze. Chciał odciąć się od wszystkich i wszystkiego. Szukał sensu i szczęścia. Najpierw znalazł je w Bogu, a potem zdał sobie sprawę, że muzyka, która towarzyszyła mu od narodzin, zawsze była jedną z najważniejszych rzeczy.

Muzyk powrócił na rynek. W 2015 wydał album „Human”, porzucił pseudonim „Paddy”, wrócił do pełnego imienia i nazwiska – Michael Patrick Kelly. Artysta opowiadał też o swoim udziale na Światowych Dniach Młodzieży. 

Od razu powędrowałam do laptopa, Włączyłam sobie „An Angel” i „Fell in love with an alien”. Potem znalazłam nagrania ze Światowych Dni Młodzieży. Przesłuchałam piosenki z najnowszej płyty, którą później kupiłam 🙂 Obejrzałam wywiady, stare i nowe nagrania.

Obudzone wspomnienie z dzieciństwa, wzbogacone czymś nowym, dojrzałym. Płyta „Human”, jak sam tytuł sugeruje jest o człowieku. Teksty warte zastanowienia się nad nimi. Do tego piękne melodie i niepowtarzalny głos. Już nie młodego Paddy’ego, ale dorosłego i dojrzałego Michaela. Chociaż jeżeli chodzi o dojrzałość, to wyczuwało się ją już wtedy, kiedy był nastolatkiem. Potrafił pisać o tym, co spotykało go w życiu. Często mówi się, że zespół w prosty sposób umiał przekazać prawdę o świecie.

A już ósmego września jadę na koncert Michaela. Tak oto – po dwudziestu latach zobaczę na żywo mojego pierwszego idola. Nie sądziłam, że możliwe jest dorastanie razem z artystą. W tym przypadku tak się stało. On miał przerwę na klasztor, a ja na inne wybory, ale i tak wróciłam… 🙂 

Michael, w różnych okresach swojego życia 🙂

Nie mogłam się zdecydować, tyle tych piosenek wartych udostępnienia… 🙂

Daję „Brother brother”, jest prawdziwa, jak wiele innych, ale jakoś dzisiaj stawiam na nią.

For always. Forever.

Mamy listopad, a za oknem wciąż nie widać zimy. Nie żebym narzekała. Nie lubię zimy ani jesieni. Złota polska jesień, z kolorowymi liśćmi i słońcem może być, ale ta ponura, deszczowa i melancholijna jest okropna. A zima za zimna, choć ze śniegiem mniej dołująca od jesieni.

Zastanawiam się właśnie co się wydarzyło od ostatniego wpisu. Poza tym, że minęło parę tygodni. W pracy chyba najwięcej się dzieje: szkolenia, spotkania, nowe obowiązki, nawał pracy lub chwilowy przestój i tak jakoś się kręci. A, odebrałam dyplom ukończenia studiów, także mam to na papierze. Z dyplomem związane jest spotkanie, które miało miejsce. Fajnie było się zobaczyć, ale nie wszystko było też tak, jakbym chciała. I chyba nie tylko ja to zauważyłam i odczułam.

Niezmienna pozostaje moja muzyczna miłość – Josh Groban. Chociaż właściwie kłamię. Zmieniła się, bo jest jeszcze większa. Ten Człowiek zaskakuje mnie każdego dnia, tym co potrafi. Cieszę się niezmiernie, że tyle jeszcze mam do odkrycia piosenek w Jego wykonaniu. Nie śpieszę się. Lubię dawkować przyjemność. Zasłuchuję się codziennie w Jego głosie i za każdym razem słyszę coś nowego, co sprawia, że nie mogę wyjść z podziwu nad Jego talentem, wrażliwością, interpretacją… Ostatnio zakupiłam DVD z koncertami: Josh Groban in concert i Live at the Greek. Kilka utworów usłyszałam po raz pierwszy i zawładnęły mną całkowicie. Zdumiewa też fakt, że nagrywając te koncerty był taki młody (21 i 23 lata). Uwielbiam to odkrywanie kolejnych wykonań. To jak poznawanie drugiego człowieka i dowiadywanie się o nim nowych rzeczy… Mam nadzieję, że Jego muzyka będzie ze mną już zawsze. W każdym momencie. For always. Forever.

„I close my eyes and there in the shadows I see your light”

„We’ll fight as long as we live…”

Dawno tutaj nie zaglądałam, aż 4 miesiące. Jakoś nie było czasu, żeby coś napisać, a wydarzyło się tak wiele…

Studia. Kolejny etap edukacji rozpoczęty w październiku. Magisterka zaocznie. Nie jest tak, jak było: nowi ludzie, nie ma moich wariatów, ale i tak się widujemy przy okazji moich zjazdów. Nie wyszło z wyborem specjalizacji, ale skoro zaczęłam, to nie ma sensu się teraz wycofywać.

Praca. Od lipca pracuję. Nadal – i bardzo mnie to cieszy. Nie sądziłam, że tyle przyjemności będzie mi sprawiało codzienne chodzenie tam. Jak wszędzie, bywa różnie – mniej i bardziej pracowicie, ale lubię to.

Występy. W ostatnim wpisie wspominałam, że chciałabym na jakiś koncert. Była okazja, ale nie wypaliło. Oczywiście wspominany występ Hrabi w styczniu miał miejsce – i to dwa razy, czyli więcej niż przypuszczałam. Tradycyjnie było rewelacyjnie. Uwielbiam ten nowy program, bo łączy to, co kocham: muzykę i Hrabi na scenie. Aśka wokalem powala na łopatki. Genialna jest. Chłopaki też dają czadu. Zespół muzyczny uwielbiam! I kocham to, co po występach, czyli pogawędki…;)
Udało mi się zdobyć książkę, o której pisałam. Z rąk samego Autora i z jego autografem. Dwie inne osoby też się podpisały, także 1/2 jeszcze i będzie cały skład 🙂

Z innych rozrywek to były książki: aktualnie przeczytane wszystkie, ale będę polowała dalej, bo jakoś pusto.

Kino. No oczywiście w listopadzie ostatnia część „Zmierzchu” z moimi wariatami – całkiem, ale książka lepsza.
Chęć miałam na „Hobbita” w kinie, ale podczas zjazdu czasu nie było i w końcu nie poszłam, ale udało się obejrzeć później (nawet dzisiaj kończyłam). Film robi wrażenie – zdjęcia, muzyka, no i rewelacyjny utwór końcowy (będzie link) 🙂

Z „Hobbitem” nie wyszło, ale nie odpuściłam za to z polskim filmem „Sęp”. Poszłam i nie żałuję. Jest inny. Po prostu. Piękna muzyka dopasowana. Świetna obsada – polecam.

Co do tytułu: „We’ll fight as long as we live” – „Będziemy walczyć tak długo, jak żyjemy”, to wers z piosenki kończącej film „Hobbit. Niezwykła podróż”. Piękny utwór. Ja też będę walczyć. Nie wiem czy tak długo, jak żyję, ale będę. Małą walkę z samą sobą rozpoczęłam… mam nadzieję, że to krok do tej właściwej. Walki o wszystko. O to, co najważniejsze.

A tutaj link do piosenki: Neil Finn – Song of the Lonely Mountain