Koniec stycznia, a to na studiach oznacza jedno: sesja. Przede mną 4 egzaminy (może 3, jak się uda) i dwa zaliczenia w formie testowej. Najgorsze, że wszystko jest dzień po dniu. Trudno, jakoś się przetrwa. Wczoraj zrobiłam pranie, sprzątanie itp. – wszystko po to, byle się nie uczyć. Nawet do licencjata zasiadłam i spłodziłam 4 strony, ot wena była…;)
Dzisiaj mija 25 dni odkąd nie było mnie w domu – z jednej strony tęsknię, wariuję tutaj, miło ostatnio było usłyszeć, że Mama czeka, a z drugiej nie czuję się tam tak, jak przed studiami. Brak mi takiego prawdziwie mojego miejsca, swojego kąta…
Ostatnio przeraża mnie wszystko to, co dzieje się dookoła. Przeraża i prowokuje dyskusje wśród znajomych. Coraz bliżej nam do prawdziwej dorosłości, do całkowitej odpowiedzialności za swoje życie, za podejmowane decyzje. Studia, to przedłużanie sobie beztroski w jakiś sposób. I kończy się ta beztroska, niestety. Przyjdzie zmierzyć się z prawdziwym życiem, każdy pójdzie w swoją stronę. Jeszcze 3 lata temu nie wiedziałam, co przyniosą mi studia. Teraz kiedy tak blisko do ich skończenia, nadal mało wiem… Przeżyłam wiele pięknych chwil, których nie zamieniłabym na żadne inne, poznałam świetnych ludzi, spełniłam pewne marzenia, ale wciąż pozostaje to jedno „ale” – najważniejsze…
Czuję, że zatoczę swego rodzaju koło: wyjechałam i teraz wrócę w to samo miejsce. Nie chcę, ale nie mam wyjścia, nie jestem w stanie nic zrobić, by to zmienić i ta bezradność jest najgorsza. Wrócę w miejsce, w którym czuję się nieswojo, gdzie nie ma znajomych, a te 3 lata zostaną za mną. Jestem w stanie wyobrazić sobie, jak będzie wyglądało moje życie za parę miesięcy i to nie jest wizja o jaką walczyłam, jakiej chciałam. „Najważniejsze – robić to, co się kocha” – tak naprawdę od niedawna rozumiem sens tych słów. Wiele bym dała, by tak było w moim przypadku. Niestety, jak to w życiu bywa – nic nie jest proste.
Coraz częściej zastanawiam się czy wszystko jest tak, jak powinno być. Odpowiedź jest prosta: nie jest. Nie jest, bo nie czuję się szczęśliwa. Zaczyna dopadać mnie frustracja, przygnębienie, pojawiają się przemyślenia i pytania. Najbardziej nurtują mnie te o moje kontakty z innymi ludźmi. Jest tak, że poznaję kogoś, ale nie potrafię się przywiązać do człowieka. W jakiś tam sposób się przywiązuję, ale nie tak jak moi znajomi. I nie wiem, czy to tkwi we mnie czy po prostu nie spotkałam kogoś, kto byłby dla mnie na tyle bliski. Miałam taką sytuację w życiu, że byłam bardzo do kogoś przywiązana, zależało mi na tej osobie, czekałam na wiadomość od niej, smuciłam się jej złym nastrojem, pocieszałam, wysłuchiwałam, radowałam z nią, płakałam gdy była smutna… i bolało, gdy wszystko zaczęło się psuć, kontakt początkowo stopniowo się zmniejszał, aż zanikł. Wystarczyło, że nie odezwała się jeden dzień, a ja chodziłam nieswoja. Teraz „znamy się”, ale raczej nie kontaktujemy. Nigdy później nie zżyłam się tak z żadną osobą. Coraz bardziej zaczynam odczuwać brak takiej osoby: czy to siedząc sama, czy też w gronie najbliższych znajomych – wtedy najbardziej czuję nieobecność kogoś bliskiego. Przyjaciela. Prawdziwego, który wiedziałby wszystko, któremu chciałabym powiedzieć wszystko. Nie być tylko słuchaczem, ale tez mówić. Czuć, że ten ktoś chce mnie wysłuchać. ‚Kiedy go spotkam, wiem co mu powiem…’ – „…że żaden człowiek nie był mi tak potrzebny”.
*parafraza wersu „Kiedy cię spotkam co ci powiem…” i cytat pochodzą z wiersza M.Czyżykiewicza „Ave”