Nadchodzące dwa tygodnie będą chyba najbardziej pracowitymi jakie mnie czekają. Jest tyle rzeczy do zrobienia, a ja zamiast za coś się zabrać, bo czas ucieka, myślę co najpierw zrobić. Zaczynam od kolejnego podejścia do pisania magisterki, bo to uważam za najważniejszą z tych spraw, które przede mną. Później już jakoś poleci. Nie takie rzeczy się przetrzymywało.
Grudzień przyszedł, a wraz z nim zrobiło się zimno, brr! W radio królują świąteczne piosenki, trochę za wcześnie moim zdaniem. Jeszcze nie czuję klimatu Świąt.
Koniec roku zwieńczę sobie dwoma występami moich ulubieńców, by w styczniu znowu Ich zobaczyć 🙂 mam pewien plan z Nimi związany, ale nie wiem czy uda mi się go zrealizować. Dzisiaj nagrywają kolejny program dla TV. Pamiętam premierę jakby to było wczoraj, a dziś już koniec, program trafi na DVD i na półkę. Mam też ochotę na koncert jakiś. Nie wiem czy się skuszę na luty i Raz Dwa Trzy, bo trochę mi termin nie pasuje.
Ostatnio wspominałam o filmie „Labirynt”, na który się wybierałam. Byłam. Film rzeczywiście w moim klimacie. Emocjonujący, trzymał w napięciu, choć momentami zdolność myślenia bohaterów była na niższym poziomie niż widza. Ale nawet to mi nie przeszkadzało. Hugh Jackman mnie nie zawiódł, jak zwykle. Świetnie zagrał swoją rolę. Druga genialnie zagrana postać to detektyw Loki, w którego wcielił się Jake Gyllenhaal. Miał w sobie to „coś”. Chociaż może niektórych drażnić, mnie intrygował.
W tytule umieściłam dwa słowa „labirynt” i „obojętność”. Trochę celowo, trochę nie. Pierwszy człon oczywiście nawiązuje do filmu, ale już z drugim słowem do czegoś innego. Niepotrzebnie znów naraziłam się na brak nadziei… i obojętność. Skomplikowane to jest, jak nie wiem. Z tą nadzieją, to jest tak, że ją mam. Przez jakiś czas, dopóki nie zderzę się z obojętnością. Mówią, że nadzieja zawsze ostatnia umiera, tak też jest ze mną, bo mimo obojętności, moja nadzieja trwa jeszcze i zaczynam sobie tłumaczyć postępowanie innych. Zazwyczaj zaczyna i kończy się tak samo. Tak samo później boli. Boli brak jakiegokolwiek odzewu. Mija czas, ból zostaje stłamszony przez inne odczucia, uczucia… i potem znów zataczam koło. Dostaję nadzieję i sama ją sobie też daję, czuje że mogę wszystko, a potem znowu ta obojętność. I brak odzewu. Zaczynam sobie tłumaczyć, dlaczego tak jest. Znowu boli. Ale nie mam żalu. Jest mi żal i smutno, ale nie mam żalu do ‚Obiektu’. Nie mogłabym… nie umiałabym. Bo choć boli obojętność, to są chwile uśmiechu, radości, rozmowy i tego światła w oczach. Jak mogłabym mieć żal? Nigdy. Podziw, szacunek, uznanie, sympatia, nawet swego rodzaju miłość, ale nie żal… tylko ten ból. Nie umiem tak, żeby nie bolało. Bo to już nie jest to, co było w podobnych sytuacjach wcześniej. To coś więcej. Za dużo mojego serca w tym, zaangażowania i emocji. Dlatego boli.
Nadszedł październik. Zimny i ponury, ale powoli chyba zmienia się w złotą, polską jesień. Nie lubię jesieni. Nie lubię szarych, zimnych i ponurych dni, które snują się niemiłosiernie… a z drugiej strony te barwy, które niesie ze sobą – złoto, czerwień, pomarańcz… tak to jesień.
Październik oznacza powrót na uczelnię, chociaż ja już w końcówce września powróciłam. Pocieszam się, że to ostatni rok. Niby się cieszę, ale czegoś będzie brak, zawsze tak jest. Na te jesienne i zimowe wieczory zaopatrzyłam się w książki i filmy, do tego trzeba się ostro brać za pisanie magisterki.
W kinach ostatnio znów Hugh Jackman, także obowiązkowa wizyta się szykuje na film „Labirynt”. Film w moim guście – czy na 100% okaże się jak już obejrzę 🙂
Miałam napisać coś o ludziach, którzy lubią prowokować i niszczyć innych głupimi aluzjami, ale stwierdziłam, że chyba nie warto się tym zajmować. Zaufanie do drugiej osoby, to bardzo dużo. A ja ufam. Tylko przykro, jak ktoś rzuca oskarżenia wobec osoby, której się ufa, w którą się wierzy i co do której ma się pewność, że nie jest niczemu winna – jest tylko ofiarą, która w dodatku nie może się bronić (inna sprawa, że nie musi, bo nic nie zrobiła). Ale jak z czymś takim walczyć?
Poniżej link do wersji disco mojej ulubionej piosenki Kabaretu Hrabi Weselny potwór potocznie zwanej – ciocia Ela 🙂 Kocham od pierwszego usłyszenia ponad rok temu. Nie mogę się oderwać od słuchania, mimo że wersja na występach jest znacznie lepsza moim zdaniem, mniej disco, bliżej… hm, rocka? W każdym razie „na żywo” jest mocniej i bardziej. I do tego na występach jest tańcząca ciocia Ela, śpiewająca świetnym głosem Aśki Kołaczkowskiej! 😉
O filmie będzie. Czekałam aż „W imię…” pojawi się w kinach. W sobotę zdecydowałam się pójść i obejrzeć. Jakie były powody? Po pierwsze Andrzej Chyra, po drugie zdobyte nagrody na Gdynia – Festiwal Filmowy.
Cóż mogę napisać o tym, co zobaczyłam? Tyle, że film mam nadal w pamięci, że był moim zdaniem bardzo dobry, z cudownymi zdjęciami, piękną muzyką, genialną grą Andrzeja Chyry, świetnym Łukaszem Simlatem i charakterystycznym Tomaszem Schuchardtem w roli Blondyna.
Polska wieś, gdzieś z dala od „wielkiego i lepszego świata”. Młodzi chłopcy, którzy nie radzą sobie ze swoimi problemami, wychowawca też pogubiony, jego nieszczęśliwa żona Ewa i w końcu ksiądz Adam. Wszystkich ich łączy jedno – samotność. To był moim zdaniem film właśnie o samotności. I o tym, co ‚w imię’ czegoś czego pragniemy, ‚w imię’ odrobiny szczęścia, uwagi, miłości, bliskości jesteśmy w stanie zrobić. Film o tym, co ci ludzie czasem czynili ‚w imię’ braku akceptacji, braku zrozumienia, swego pochodzenia…
Kilka pięknych symbolicznych scen. Rozmowa księdza z siostrą, kazania, bieganie jako pokuta i procesja – scena kulminacyjna, w której wszyscy idą razem, a jednak osobno. W tej scenie ksiądz Adam niesie swój krzyż, sam. Każdy z idących w procesji samotnie zmaga się ze swoim krzyżem.
Pierwszy tydzień urlopu mam za sobą. Wczoraj wróciłam ze słonecznego Trójmiasta, gdzie przez trzy dni bawiłam się na Festiwalu Hrabi. Ogromna dawka dobrego humoru, okraszona wysokim poziomem artystycznym. Akumulatory po tych trzech dniach mam naładowane i muszą mi wystarczyć do grudnia. A tymczasem jeszcze tydzień lenistwa przede mną. Nie będzie wyjazdów i występów, ale przyda się i taki rodzaj wypoczynku.
Od poniedziałku urlop! Wakacje się kończą, a ja zacznę swój odpoczynek… na dobry początek trzydniowa wyprawa do Gdańska. Liczę na brak deszczu i dobrą zabawę (to drugie mam zagwarantowane – Festiwal Hrabi, pogoda niestety i tak zrobi co będzie chciała).
Ponad miesiąc minął od ostatniego wpisu, a ja mam za sobą obejrzanych kilkanaście filmów, z tego 11, w których wystąpiła Magdalena Cielecka. W ogóle z Jej udziałem obejrzałam wszystko do czego miałam dostęp, a jest tego 27 pozycji… w każdej roli genialna, niepowtarzalna, z klasą i charyzmą. Gra tak, że patrzę na Nią i wierzę w emocje, które pokazuje, że nie są one tylko i wyłącznie odegrane. Ona „przepuszcza” przez siebie to, co czuje postać i po prostu ja Jej wierzę… Genialna rola w „Bez tajemnic”. Piękny film „Wenecja”.
Nadrobiłam kilka filmów, które chciałam obejrzeć od dawna: „Wszyscy jesteśmy Chrystusami” z genialną kreacją Andrzeja Chyry, „Wesele” Smarzowskiego, „Miłość” z Dorocińskim i Julią Kijowską. Poszłam za ciosem i obejrzałam kilka filmów z Andrzejem Chyrą: wcześniej widziany „Komornik”, „Dług” i „Symetria”. Te dwa ostatnie genialne. I po raz kolejny przekonuję się, że do pewnych rzeczy trzeba dorosnąć, tak jak ja dorastałam do tego, aby docenić Magdalenę Cielecką i Andrzeja Chyrę. Lepiej późno niż wcale. Plus z tego taki, że teraz, gdy nic nie ma w TV, ja mam mnóstwo pozycji do oglądania. Nadrobiłam „Pitbulla”, „Defekt”, jestem w trakcie „Paradoksu” z Bogusławem Lindą. Bardzo ciekawie zrobiony serial, szkoda że niedoceniony.
Ale ten lipiec mknie… wraz z pierwszym weekendem zakończyłam czwarty rok studiów. Miałam go przypieczętować występem Hrabi w Kołobrzegu, ale dzień przed okazało się, że nici z tego, bo odwołano… pierwszy raz w życiu odwołali mi wypad i mam nadzieję – ostatni.
Do urlopu jeszcze długa droga, czas zabijam czytaniem (prawdziwy szał – w pracy 4 osoby czytają tę samą książkę) i oglądaniem. Teraz na tapecie „Trzeci Oficer”. Stwierdzam, że „Oficer” był genialny i jak Borysa Szyca nie trawię, tak jeszcze w „Oficerze” grał świetnie, potem chyba „sodówka” i te sprawy. Sama siebie zaskoczyłam, gdy oglądając drugi odcinek „Oficera” pojawił się Andrzej Chyra i cholernie mi się spodobał! Chodzi o to jak grał, o świetną postać. I żal, że go uśmiercili, bo to jedna z lepszych postaci, no i bardzo dobry aktor. Do teraz się sama do siebie uśmiecham na wspomnienie Krzysztofa Rysia… Małaszyński z tym swoim brutalnym spojrzeniem też daje radę. Niestety, im dalej – tym gorzej. Tendencja spadkowa. Myślałam, że „Oficerowie” bardziej skupią się na postaciach Kruszona i Granda, ale oni odeszli na dalszy plan – żal, bo relacje między nimi stanowiły ciekawy wątek. Obejrzę do końca – a zaczęłam ze względu na Magdalenę Cielecką (jako Rita – genialna).
A to mi w głośnikach ostatnio przygrywa… sama nie wiem, co mnie wzięło, bo to stare, ale lubię to wszystko co w refrenie można usłyszeć… ta melodia, rytm i głosy…
Dzisiaj – jak w tytule wpisu – o zachwycie, podziwie, uznaniu, o ich okolicznościach powstania i ich trwałości w kontekście szeroko rozumianej kultury i sztuki.
Moje zachwyty najczęściej dotyczą muzyki lub jakiejś osoby związanej z pracą artystyczną.
Muzyka
Zaczyna się od jednej piosenki lub melodii. Później trwa poznawanie innych utworów danej osoby i albo się kończy na tej jednej, ewentualnie kilku, albo na kupnie płyt, zdarzało się bywanie na koncertach. Zauważyłam u siebie kilka charakterystycznych rzeczy:
często piosenka, która spodoba mi się od razu, od pierwszego wysłuchania zostaje szybciej odrzucona
piosenki, do których nie byłam przekonana od początku i które pod wpływem koncertu, albo wielokrotnego odsłuchania stają się ulubionymi pozostają na dłużej
utwory, które coś lub kogoś przypominają, kojarzą się – zawsze powodują ciary, nieważne czy słuchane w kółko, czy po latach
Muzykę kocham od zawsze. Dzięki Mamie. To Ona dbała, żebym jako dziecko nie była na nią obojętna – najpierw jakieś utwory dla dzieci, bajki muzyczne itp. Później sama zaczęłam wybierać. Moja pierwsza fascynacja muzyczna to wpływ ukochanej starszej o 8 lat kuzynki. Wpadłam po uszy, mając jakieś 5-6 lat (nie umiałam dobrze pisać), słuchając The Kelly Family. Maglowałam ich kasetę, znałam teksty na pamięć (piosenki po angielsku). Później dostałam dwie inne kasety, ale nie pobiły tej pierwszej. Ile to trwało? Nie pamiętam… ale do dziś wspominam z sentymentem.
Druga fascynacja była już moja własna, bez wpływu innych osób – polski zespół. Ich Troje. I trwało to kilka lat. Dzisiaj pozostał sentyment, płyty, wspomnienia i miłe powroty do tych utworów.
Trzeci zachwyt to kompozytor Piotr Rubik 😉 I tutaj były płyty i wiele lat z muzyką. Kilka koncertów, masa przeżyć. A zaczęło się od jednej piosenki, której początkowo bardzo nie lubiłam – później po wsłuchaniu się – doceniłam.
Wilki. Tu było inaczej niż w poprzednich fascynacjach. Wilki znałam odkąd pamiętam – radio je grało, tv pokazywała. Nie byłam obojętna, ale też nie doceniałam. Aż do pewnego dnia. Sama nawet nie wiem, jak to się dzieje, że słyszę coś nie raz i nie reaguję, a przychodzi taki moment, że mam ciarki na całym ciele i wiem już, że „wpadłam na dobre”. Podziwiałam teksty, muzykę. Znów było kupowanie płyt, koncerty. Emocje z czasem opadły, ale uznanie nie zmalało 🙂
O francuskiej piosence i fascynacji pisałam już w innym wpisie. Do dzisiaj wszystkie te zachwyty się przeplatają ze sobą.
Osoby
Chyba u większości tak jest, że jak spodoba mu się twórczość, to chce poznać twórcę. A czasem bywa, że najpierw podziw spada na osobę, a dopiero później na jego dzieło. Tak też miałam, ale nie w przypadku muzyki, tak bywa w przypadku aktorów lub kabaretu. O kabarecie też dużo na blogu wspominałam. Zaczęło się od podziwu gry na scenie, a potem poznawałam twórczość. Najpierw był jeden występ, po którym moje uznanie dla Artystów wzrosło o stokroć. Kupiłam płyty i do dzisiaj jeżdżę za tymi Wariatami 🙂
Aktorzy
Z aktorami zawsze miałam problem. To znaczy – nie miałam ulubionych. Ani z polskich, ani z zagranicznych. Nie liczę tu fascynacji z dzieciństwa nad serialowymi Zosią i Kubą z Leśnej Góry 🙂 Trochę mnie trzymało, bo od małego lubiłam seriale i filmy medyczne. Ale to była zwykła fascynacja – bardziej chyba postaciami niż aktorami.
Podziw dla aktorów zmieniał się wraz z tym, co aktualnie oglądałam. Kiedy tak naprawdę zaczęłam zwracać uwagę na grę aktorską, nie wiem. Wiem, że zawsze ceniłam i lubiłam Danutę Stenkę. Kiedy i w czym zobaczyłam Ją po raz pierwszy – nie pamiętam. Mogła to być nawet zwykła reklama. Bo w reklamach też ukazuje swój talent. Świetnie gra i śpiewa, do tego jest fenomenalna w dubbingu i recytacji. Zawsze było grono aktorów, których lubiłam oglądać: Danuta Stenka, Mirosław Baka, Przemysław Sadowski, Marcin Dorociński, Agnieszka Warchulska, Agnieszka Wagner. Ale wciąż nie miałam odpowiedzi na pytanie o ulubionego aktora/aktorkę. W zasadzie zmieniło się to całkiem niedawno.
On – Aktor
Hugh Jackman. Był tym pierwszym, o którym świadomie mogłam mówić i pisać „mój ulubiony”. Zaczęło się od filmu „Prestiż”, a potem poszło już. Genialne „Les Miserables. Nędznicy” utwierdziło mnie, że dobrze ulokowałam mój podziw.
Ona – Aktorka
Oprócz wspominanej Danuty Stenki, która jest poza wszelkimi rankingami, żadna nie była mi jakoś szczególnie bliska. Oglądałam różne rzeczy i lubiłam raczej odgrywane postaci, a tej ulubionej aktorki nie było. Tylko Danuta Stenka mnie zachwycała swoją grą aktorską, ukazywaniem emocji postaci. Do czasu. Pojawiła się parę lat temu. Grała w pierwszej komedii romantycznej w Polsce. I komedia mi się spodobała, odtwórca roli męskiej – wcześniej znany i lubiany też, a ona..? Postać – tak. Aktorki nie znałam z niczego innego. Dzisiaj wiem dlaczego. Bo grywa role charakterystyczne, które może zbudować od początku do końca i w dziełach naprawdę dobrych i ambitnych. Ale zanim to wszystko – nie lubiłam jej. Pojawiła się w pewnym serialu. Grała tą złą, więc tak ją odebrałam. Pomijając jej talent. Moja strata. Później głośny film (dużo się mówiło o parze aktorskiej wcielającej się w główne role). Opinie różne. O niej w mediach: że wyniosła, zimna. No to skoro tak, to ok. Przyszedł czas na kolejny serial. Zaczęłam go oglądać z powodu aktora Marka Bukowskiego, a dzięki temu zyskałam ulubioną Aktorkę. Nie od razu. Stopniowo zaczęłam Ją tolerować, później pojawiło się coś na kształt uznania. „Kupiła” mnie odegraną emocjonalnie sceną. Stwierdziłam, że „cholera dobra jest! Skoro Jej uwierzyłam, to chyba dobrze gra, no nie?” Zaczęłam przeczesywać zasoby internetu – trafiłam na dwa programy z Jej udziałem. Ciekawie mówiła, a zachwyciła mnie w pewnej zapowiedzi nowego sezonu serialu, w którym się pojawiła. Serialu jeszcze nie obejrzałam, ale postać, którą zagrała i to w jaki sposób w tym fragmencie to pokazano sprawił, że zaczęłam się baczniej przyglądać aktorce… no i trafiłam na piosenkę… nie dość, że kobieta gra emocjonująco, to jeszcze śpiewa! Ale nie na zasadzie, że „śpiewać każdy może”. Ma piękny głos (link będzie do któregoś wykonania). Potem był Teatr Telewizji. Trafiłam w internecie na spektakl z Jej udziałem. Jak zawsze z klasą. No i wiedziałam, że chcę Ją zobaczyć w tym, co zagrała. Obecnie kompletuje filmy 🙂 Moja ulubiona Aktorka. Choć w stosunku do tej Artystki to banalnie brzmi. Niedoceniona moim zdaniem. A gra tak, że ja nie mogę się napatrzeć na Nią. Pięknie mówi – wyraźnie i ten oryginalny głos. Jest tak subtelna i powtórzę się – z klasą… Bo słowo „z klasą” idealnie do niej pasuje. Magdalena Cielecka. Totalnie nielubiana na początku, doceniona przeze mnie po latach. Warto było.
A tu delikatne, takie czyste wykonanie:
EDIT (z 2015 r.): Jest jeszcze jedna aktorka do tych wyżej wymienionych. Wtedy nie wiedziałam o jej istnieniu, a dzisiaj to ona jest numerem jeden. Stana Katic. W aktualnych notkach więcej o niej, a tutaj wpis cały o aktorce: Stana Katic
W sobotę postanowiłam pobiegać z moim nowym zakupem i przetestować go… nie dopisała pogoda, więc za wiele nie mogłam zrobić, ale jestem zadowolona. Mam nadzieję, że sprawdzi się na scenie…
Nic szczególnego się nie wydarzyło, praca – studia i tak dzień w dzień. Czas wolny, jeśli taki mam umilam sobie czytaniem, oglądaniem i słuchaniem.
Czytanie: na tapecie wciąż „Nędznicy” Victora Hugo. Moje wydanie ma 2 tomy – prawie połowa drugiego tomu za mną. Zaczęłam też czytać „Pięćdziesiąt twarzy Grey’a” – znajomi mi polecali. Jestem w połowie książki i sama nie wiem, co mam myśleć. Szybko się czyta, bo prostym językiem jest pisane, zbyt prostym i cholernie miejscami irytujące i powtarzające kwestie bohaterów… zaczęłam to skończę, szczerze spodziewałam się czegoś lepszego.
Oglądanie: w dalszym ciągu „Na krawędzi”. Przystopowałam trochę z oglądaniem, bo chcę się dłużej nacieszyć 😉 ‚zapchałam’ sobie czas serialem „Przystań” – zaczęłam oglądać tylko i wyłącznie ze względu na Marka Bukowskiego (takie moje małe prywatne odkrycie aktorskie) w obsadzie, ale serial okazał się całkiem, całkiem.
„Uwikłanie” – to polski film z 2011 roku, oczywiście z rolą Marka Bukowskiego. W moim guście, także jestem zadowolona 😉 W planach mam 3 stare filmy, w których ów pan Bukowski zagrał: „Nad rzeką, której nie ma”, „Kawalerskie życie na obczyźnie” i „Pożegnanie z Marią”.
Poza Markiem Bukowskim, byłam w kinie na filmie „Oszukane”, z fabułą nie ma co dyskutować, bo życie ją napisało. Wzruszająca i piękna rola Katarzyny Herman, jako matki, której dziecko podmieniono. Pięknie pokazała emocje odrzucenia, poczucia samotności, bezradności i miłości.
Słuchanie: Kings of Leon. Nie żadne „Use somebody”, ale wkręt na „Closer” – kocham takie śpiewanie. Drugą piosenką wałkowaną jest „Sex on fire”.