Słów kilka o płycie „Human”.

Biorąc pod uwagę, że już 23 września ukaże się nowa płyta Michaela Patricka Kelly’ego pod tytułem Ruah, postanowiłam co nieco napisać o płycie z 2015 roku, czyli Human.

Płytę kupiłam dopiero w tym roku, po powrocie do twórczości Kelly Family, po 20 latach (nie licząc słuchania kilku kawałków). Droga artystyczna, jaką obrał Paddy, czy teraz Michael Patrick Kelly, zdecydowanie najbardziej mi odpowiada, dlatego to jego płytę kupiłam i na jego koncert się wybrałam.

Przed zakupem płyty zapoznałam się wcześniej z piosenkami, które na niej są, jak i z wieloma innymi, których nie znałam wcześniej. Spodobała mi się, więc trafiła w moje ręce. Miałam od razu swoje ulubione kawałki, a po dokładniejszym wsłuchaniu się, okazało się, że całość mi się podoba, bez wyjątków. Rzadko mam tak, żeby słuchać płyty od A do Z, bez przewijania czegoś. W przypadku „Human” tak się dzieje, choć nie od samego początku. Nawet mija mi za szybko (bo co to jest 10 piosenek i reprise?) i żałuję, że nie mam na swoim wydaniu piosenki „Living Water”, która dodana została na reedycji. 

Kilka słów o poszczególnych utworach:

1. Shake Away

Singiel i pierwsza piosenka, jaką słyszałam. Najpierw w materiale telewizyjnym, a potem odszukałam w całości. Od razu wpadła mi w ucho. Refren jest energetyczny, ale mnie już słowa pierwszej zwrotki przekonały:

Most of my days I´ve spent life on the road
Took backroad highways to meet the simple folk
Nights ran together in a haze of drink and smoke
So I left with the rising sun all alone

Do tego wersy refrenu, o tym, że strząsa dawne łańcuchy życia i zrywa ze starymi ścieżkami. Brzmi to prawdziwie, biorąc pod uwagę to, jak żył przez lata Paddy. Niegdyś non stop w drodze z zespołem, praktycznie codziennie koncert w innym mieście. Potem porzucił to wszystko, zamknął się w klasztorze, a po latach powrócił do muzyki, ale już sam. Na swoich zasadach, ze swoją muzyką, podążając własną ścieżką. Wolny artysta ze swoją twórczością.

2. Beautiful Soul

Chyba od razu mi się spodobała. Zarówno sposób śpiewania zwrotek, rytm, refren, jak i sam tekst. W ogóle na tej płycie dużo kawałków polubiłam po dokładnym wczytaniu się w słowa. „Beautiful Soul” porywa mnie w jakiś sposób. Bardzo fajne brzemienie gitary.

3. Little Giants

Do tej piosenki przekonałam się za którymś przesłuchaniem, kiedy śledziłam uważnie o czym Patrick śpiewa. I to mi wystarczyło. Mimo, że melodia taka do tupania, wszystko utrzymane w fajnym klimacie, to tekst nie jest banalny. Po prostu o małych gigantach, w dodatku z piękną pointą:

Love isn’t measured by how big you are
Love can be large in the tiniest hearts.

Bardzo ją lubię. Wpada w ucho i mimowolnie ją nucę, nawet jak już się skończy. 

4. Flag

Z piosenką „Flag” miałam problem. Pierwsze odsłuchania nie porwały mnie szczególnie. Bujało, ale nie do końca 🙂 Najpierw zajęłam się tekstem. Wsłuchałam się, zrozumiałam, ale i tak coś nie grało. Dopiero nagranie ze Światowych Dni Młodzieży postawiło tę piosenkę w zupełnie innym świetle. Czasem jest tak, że niektóre utwory nadają się bardziej na wykonania na żywo. Tak jest z „Flag”. Trzeba być w tłumie, widzieć jak Patrick macha różnymi flagami i machać razem z nim. To ma sens. To mnie przekonuje od nagrania. Na koncercie już sama wyczekiwałam na moment, w którym Paddy ją wykona. I było pięknie.

5. Out of Touch

Ten utwór mi się podobał od początku. Wszystko od aranżu i melodii, przez głos, po tekst. Po prostu jeden z moich ulubionych kawałków na płycie, do którego nie mam zamiaru się przyczepiać 🙂

6. Rose of Jericho (The Waltz)

Początkowo najmniej lubiana piosenka. Nie mam pojęcia dlaczego. Tekst ma piękny, melodia walca, która też bardzo mi się podoba. Zgrzytał mi chyba rytm wyśpiewywania słów przez Patricka, ale przy kolejnych przesłuchaniach nie zwracałam na to uwagi. Teraz daję się ponieść i mogłabym zawirować w tym walcu… z kimś, kto śpiewałby jednocześnie 🙂 Bardzo zyskuje u mnie przy każdym kolejnym odsłuchaniu.

7. Renegade

Ulubiona od pierwszego wysłuchania. Bardzo szybko zapada w pamięć refren, nie tylko to słynne „Lalala Lalala leyda”, ale i poprzedzające je wersy. Nadaje się idealnie na koncerty. Patrick świetnie sobie z nią radzi na żywo, dodatkowo wchodząc w interakcje z publicznością. Ludzie znają i łatwo podchwytują tekst,  ja sama znam ją na pamięć od A do Z, więc zabawa po obu stronach jest udana 🙂 Uwielbiam. Po prostu. I zanim przejdę do kolejnej piosenki na płycie, zapętlam raz jeszcze 🙂 

8. Happiness

Miła dla ucha gitara. No i dużym walorem jest tutaj tekst. Patrick opowiada jakby swoją historię: o tym jak żył w ciągłym chaosie, blasku sławy, zgiełku. Porzucił to wszystko, bo potrzebował ciszy. Odnalazł spokój i szczęście. I teraz śpiewa, o tym, że szczęściem trzeba się dzielić z innymi, nie można go zatrzymywać tylko dla siebie 🙂 Tak proste, a jakże piękne i prawdziwe. Czyż szczęście nie jest większe, jeżeli możemy je z kimś dzielić? 🙂

9. Safe Hands

Kolejna, która od razu przypadła mi do gustu. Pod każdym względem. Muzyka, tekst, sposób w jaki Michael Patrick ją śpiewa. Można ją rozpatrywać dwojako, wszystko zależy od interpretacji. Może być kierowana do kobiety, ale też do Boga i uważam, że w obu wypadkach jest trafna. Bezpieczeństwo, bezgraniczna miłość, która jest większa niż strach i cokolwiek innego. Uważam, że świetnym pomysłem (chyba samego Patricka) jest sposób wykonywania tej piosenki na koncertach. Dawanie fanom kredytu zaufania, oddawanie się dosłownie w ich ręce, z wiarą, że będą bezpieczne. Robi wrażenie ten moment, kiedy Paddy śpiewając kładzie się na wyciągniętych dłoniach fanów, a oni go niosą… 🙂

10. Here to Stay

Klawisze na początku – o tak. Uwielbiam klawisze, uwielbiam tę melodię. Początkowo spokojne, potem dochodzą inne instrumenty, a głos dobrze w tym brzmi. Można się delikatnie pobujać. Bardzo przyjemna piosenka. 

I won’t move, I won’t change
Believe that.

11. Beautiful Soul (Reprise) – to jest tylko muzyczny fragment, ale za to bardzo mi się podoba. Żałuję, że nie trwa dłużej, bo ma w sobie coś, szczególnie ta trąbka chyba. Coś zapowiada, coś zwiastuje, ale zanim odkrywam co, nagle wszystko cichnie…

12. Living Water

Nie mam jej na płycie, czego żałuję, bo całość trwałaby dłużej. No i należy do grona ulubionych. Tekst taki… momentami subtelny i romantyczny. Szczególnie lubię ten fragment:

It isn’t real if it doesn’t hurt
Sometimes your last love is your first
You where there and you saved me

Cała prawda. Kolejna, którą w swoich tekstach zawiera Michael Patrick Kelly.

Jeżeli miałabym jakimiś słowami okreslić, to co tworzy, to powiedziałabym, że to jest zwyczajnie prawdziwe, szczere. Może dlatego tak do mnie trafia. 

Z niecierpliwością czekam na duchową Ruah. Materiały z pracy nad płytą, tylko zaostrzają mój apetyt.

Shake Away.

„There is hope, for us all…”

Pisałam w poprzedniej notce, że wybieram się na koncert Michaela Patricka Kelly’ego. Jak wszystko co dobre, tak i to szybko minęło. Na szczęście nikt nigdy nie odbierze mi tego, co przeżyłam. 

Nie było ważne, że jest duszno i gorąco. Potrafiłam o tym zapomnieć słuchając spokojniejszych i poważniejszych utworów lub bawiąc się do tych bardziej rockowych, czy hitów sprzed lat. 

Koncert rozpoczął utwór „Ruah”. Jest to piosenka z kolejnej płyty Patricka o takim samym tytule. Coś niezwykłego. Muzyczny wstęp, klimatycznie śpiewane tytułowe „ruah”, przywołanie „come” i refren… 

Potem przyszedł czas na wielkie hity The Kelly Family. Było „Key to my heart”, „Ares Qui”, „Feel in love with an alien”, „One more freaking dollar”. Nie zabrakło oczywiście hitu „An Angel”, który od tego wykonania polubię w nowej wersji. Do tej pory istniało dla mnie tylko oryginalne nagranie sprzed lat. W nowej wersji podoba mi się aranż, szczególnie brzmienie klawiszy, ale całość nie miała tej mocy, za którą ten utwór jako dziecko polubiłam. Teraz mogę powiedzieć, że przyjdzie mi spojrzeć na tę piosenkę z innej strony. W końcu ten Angel też dojrzał, razem z Patrickiem 🙂

Doczekałam się także „Brother, brother”. Bardzo wzruszające. Uwielbiam ten kawałek od samego początku. Na koncertach ma inny wydźwięk, bo ma dodatkową zwrotkę o matce, a do tego jest przemyślanie zaaranżowany, bo gdy Patrick zaczyna śpiewać „Father, father…” muzyka cichnie i zostaje jego głos. 

Swoją drogą ciekawe, kiedy siostry doczekają się tej „Exclusive song” 🙂

Jedyne czego żałuję, to że nie zaśpiewał „Thanking Blessed Mary.” Bardzo chciałam ją usłyszeć na żywo. Z płyty „Human” były m.in. moje ulubione „Renegade”, singiel promujący płytę – „Shake Away”, ponadto „Safe hands”, „Happiness”, „Little giants”, „Flag”, które uwielbiam od filmiku z ŚDM oraz cudowne „Hope”. Zabrakło mi „Out of touch”. W sumie co by nie zaśpiewał, i tak zawsze będzie mało 🙂 Na sam koniec było coś po polsku… Barka. Uważam, że to piękny sposób na zakończenie koncertu, właściwie „Barkę” traktowałam jako jego odrębny, ale piękny element. Chór złożony z publiczności i Patrick śpiewający w naszym języku. Idzie mu coraz lepiej 🙂 Podziwiam za odwagę i upór, bo zawsze chciał to zaśpiewać po polsku. 

Jeden człowiek – dwa wcielenia: Paddy czy Michael Patrick Kelly?

Paddy, Michael Patrick czy nawet brat John Paul Mary – to nie ma znaczenia. To ciągle ta sama osoba, choć na każdym etapie życia z innymi przeżyciami i inną twórczością. To co pozostaje niezmienne, to wzruszenia, jakie potrafi zapewnić artysta.

Chociaż nie jest to już Paddy-nastolatek, który biega, skacze i tańczy na scenie, to dorosły Patrick również porywa publikę do wspólnej zabawy, śpiewania, skakania. Jednak najważniejszy jest jego głos – jako środek przekazu i ten głos, który zabiera w różnych sprawach, opowiadając o ważnych rzeczach w swoich tekstach. Całe show opiera się na prawdzie i szczerości, które biją od każdego słowa w piosence i pomiędzy nimi. To dojrzałość. 

Michael Patrick Kelly nie zgubił prawdy. Z dziecka i nastolatka, który emocjonalnie wykonywał piosenki na scenie, niejednokrotnie płacząc przy tym, wydzierała właśnie prawda. Wiedział o czym śpiewa. Sam to pisał, sam przeżył i chciał się tym podzielić z ludźmi. Może ku przestrodze, może dlatego, że przynosiło ulgę. 

Praktycznie od początku miał wiele do powiedzenia w swoich tekstach. Zdarzały się lżejsze i radośniejsze, ale głównie śpiewał o czymś istotnym. Dzisiaj jako dojrzały mężczyzna, ma tych tematów i przeżyć jeszcze więcej. Potrafi je przelać na papier, ułożyć w słowa i nuty. Na scenie przekazuje je publiczności, budując niesamowitą atmosferę.

Zapowiedzi przed utworami również są ważne i pozwalają więcej zrozumieć. Pięknym momentem na koncercie było wykonanie przez Patricka piosenki „Crisis”, na końcu której razem z publicznością nucił melodię, by zakończyć wszystko minutą ciszy, o którą prosił zapowiadając to wykonanie… Utwór ma ponad 20 lat, artysta śpiewał go jako nastolatek z głosem pełnym drżenia od emocji. Dzisiaj ten głos jest już inny i mocny, ale piosenka nadal ma swoją niepowtarzalną moc. Może nawet dla mnie większą  teraz, niż kiedy był młodziutkim chłopcem. Wtedy wzruszał łamiącym się głosem i łzami, a teraz siłą i dojrzałością z jaką śpiewa.

Zaklina, czaruje głosem i muzyką. A ja mam nadzieję, że będzie mi dane znów podziwiać na żywo jego występy.

Udało mi się też kupić dwie płyty. Całe szczęście, bo „In exile” albo nie ma albo osiąga horrendalne kwoty, a CD „In Live” też na stronie MPK nie jest dostępne. 

Na zdjęciu trofea. Bilet na pamiątkę, dwie płyty kupione po koncercie, jedna wcześniej i koszulka prosto z Berlina 😛

Na koniec nie będzie nic z koncertu, ale właśnie to, czego tak bardzo chciałam „Thanking Blessed Mary”.

„Got a new course for the light…”

Dzisiaj będzie trochę sentymentalnie i wspomnieniowo. 

Wszystko za sprawą przypadkowego materiału w TV, który obudził wspomnienia sprzed 20-stu lat. Chyba każdy pamięta ulubione bajki, czy pierwszych idoli. Ja swojego pamiętam. Ponadto wracam po 20-stu latach. 

20 lat temu…

Sądzę, że był to rok 1996. Na pewno nie chodziłam jeszcze do szkoły, w dodatku nie znałam wszystkich liter. Miałam 6 lat. Wizyta u starszej o 8 lat kuzynki. Ona była na etapie szaleństwa (naprawdę szaleństwa) za zespołem The Kelly Family. Każdy, kto przychodził do niej musiał obejrzeć kasetę VHS z koncertu tej muzykującej rodzinki. W tym ja.. Kuzynka dostała od mojego ojca sześć płyt, które przywiózł jej z Niemiec, oraz plakat – który własnoręcznie zerwał gdzieś na mieście, gdzie reklamowano koncert. Potem i w Polsce pojawiały się one w kolorowych magazynach, więc miała cały pokój oblepiony rodzeństwem Kelly.

Z koncertu, który mi pokazała, zapamiętałam tylko dwie rzeczy. Jej opowieści w trakcie każdej z piosenek oraz jakieś migawki – ojca całej familii oraz najmłodszego – Angelo. Prawdopodobnie z fragmentu „An Angel”. Co działo się później, nie wiem. Skończyło się na tym, że mama kupiła mi ich kasetę „Over the hump”, którą wałkowałam od początku do końca. Aż dziw, że taśma nadal jest cała i działa. Przerywa tylko na dwóch najczęściej słuchanych piosenkach. Ulubionej wtedy „Santa Maria” i oczywiście hicie „An Angel”. Pamiętam, że często zamykałam się w samochodzie (fiat 126p), żeby w spokoju słuchać TKF. W późniejszym czasie dostałam jeszcze dwie kasety „Almost Heaven” i „From Their Hearts”, ale one już nie miały tej „mocy”. 

Chyba jak każdy, miałam swoich ulubieńców w zespole. Nie był to najmłodszy, blondyn Angelo, ale drugi obok niego, cieszący się największą sympatią – Paddy. Dlaczego? Nie mam pojęcia. Zawsze wybierałam, co najlepsze 😛 W końcu, dzięki temu, że napisał „An Angel”, zespół zaistniał w show biznesie.

Pamiętam też, jak próbowałam na kartce zapisać imię ich brata – Johna. Graniczyło to z cudem, nie wiedziałam jak piszę się „dż”. Czarna magia z tą trudną literką 😛

Pomiędzy 1996 a 2016…

Nie jestem w stanie przypomnieć sobie, jak długo potem jeszcze słuchałam zespołu. „Over the hump” znałam na wylot, nowsze utwory mniej mi się podobały, więc siłą rzeczy porzuciłam ich muzykę. Po wielu latach, w dobie internetu zdarzało mi się wracać. Zazwyczaj tylko do „An Angel” i „Santa Maria”. Czasami było to też „Why why why”, bo również je pamiętałam i lubiłam. Nie czytałam, co dzieje się z zespołem i poszczególnymi członkami. Po prostu słuchałam i pozwalałam wracać wspomnieniom… 🙂 W końcu byli to moi pierwsi idole. 

Obecnie

Ostatni dzień lipca. Niedziela. Włączony telewizor na śniadaniowym programie. I nagle zapowiedź materiału, a w tle „An Angel” i inna wpadająca w ucho melodia, którą kojarzę z dzieciństwa. Padają słowa „Paddy Kelly” i coś o powrocie, płycie, klasztorze. Od tego momentu uważnie czekałam na zapowiadany wywiad.

Okazało się, że wpadająca w ucho melodia, to „Fell in love with an alien”. W pigułce przypomniana zostaje historia zespołu, wielki szał w latach 90-tych, miliony sprzedanych płyt na całym świecie. Potem na ekranie pojawia się już nie Paddy, a Michael Patrcik Kelly. Dojrzały człowiek i artysta. Kilka minut wywiadu, które wysłuchałam obudziło we mnie piękne wspomnienia, ale i zainteresowanie. Rozmowa dotyczyła sukcesu zespołu, szału fanów, ale też przykrych aspektów takiego życia. Sława i pieniądze z jednej strony, a z drugiej pustka. Depresja. Pierwszy raz wtedy usłyszałam, że Paddy – Michael był przez sześć lat w klasztorze. Chciał odciąć się od wszystkich i wszystkiego. Szukał sensu i szczęścia. Najpierw znalazł je w Bogu, a potem zdał sobie sprawę, że muzyka, która towarzyszyła mu od narodzin, zawsze była jedną z najważniejszych rzeczy.

Muzyk powrócił na rynek. W 2015 wydał album „Human”, porzucił pseudonim „Paddy”, wrócił do pełnego imienia i nazwiska – Michael Patrick Kelly. Artysta opowiadał też o swoim udziale na Światowych Dniach Młodzieży. 

Od razu powędrowałam do laptopa, Włączyłam sobie „An Angel” i „Fell in love with an alien”. Potem znalazłam nagrania ze Światowych Dni Młodzieży. Przesłuchałam piosenki z najnowszej płyty, którą później kupiłam 🙂 Obejrzałam wywiady, stare i nowe nagrania.

Obudzone wspomnienie z dzieciństwa, wzbogacone czymś nowym, dojrzałym. Płyta „Human”, jak sam tytuł sugeruje jest o człowieku. Teksty warte zastanowienia się nad nimi. Do tego piękne melodie i niepowtarzalny głos. Już nie młodego Paddy’ego, ale dorosłego i dojrzałego Michaela. Chociaż jeżeli chodzi o dojrzałość, to wyczuwało się ją już wtedy, kiedy był nastolatkiem. Potrafił pisać o tym, co spotykało go w życiu. Często mówi się, że zespół w prosty sposób umiał przekazać prawdę o świecie.

A już ósmego września jadę na koncert Michaela. Tak oto – po dwudziestu latach zobaczę na żywo mojego pierwszego idola. Nie sądziłam, że możliwe jest dorastanie razem z artystą. W tym przypadku tak się stało. On miał przerwę na klasztor, a ja na inne wybory, ale i tak wróciłam… 🙂 

Michael, w różnych okresach swojego życia 🙂

Nie mogłam się zdecydować, tyle tych piosenek wartych udostępnienia… 🙂

Daję „Brother brother”, jest prawdziwa, jak wiele innych, ale jakoś dzisiaj stawiam na nią.

What’s next?

Przeszło tydzień temu widzowie serialu „Castle” dowiedzieli się, że Stana Katic (Kate Beckett) nie zagra w kolejnym jego sezonie, jeżeli takowy powstanie. Obecnie trwa ósma seria serialu. Kontraktu nie przedłużono różnież z inną aktorką, Tamalą Jones (Lanie Parish), jednakże to zrezygnowanie ze Stany Katic wzbudziło wielkie emocje, ponieważ grana przez nią detektyw Katherine Beckett, to główna postać obok tytułowego Castle’a. 

Serial w swym założeniu opowiadał o pisarzu, który został konsultantem na 12. Posterunku Policji w Nowym Jorku, gdzie stworzył duet doskonały z detektyw Kate Beckett. Kto ogląda lub ogladał serial, ten wie, że ta dwójka bohaterów na ekranie prezentowała niezwykłą chemię. W całej historii wcale nie chodziło o sprawy kryminalne, ale właśnie o relacje głównych bohaterów. To właśnie w głównej mierze tworzyło ten serial.

W wyniku różnych sytuacji, stało się jak się stało i stacja tłumacząc się cięciem kosztów, delikatnie mówiąc podziękowała Stanie Katic (i Tamali Jones) za dalszą współpracę. Nie są potwierdzone informacje czy powstanie sezon 9. 

Fani serialu, a także zwolennicy talentu Stany Katic uważają, że lepiej zakończyć go na 8 serii. Ja jestem tego samego zdania, ponieważ, to co planuje stacja bez udziału Katic, nie będzie już zasługiwało na noszenie nazwy „Castle”. Bez Beckett Castle nie istnieje – zarówno serial, jak i postać pisarza na tym utraci. Cokolwiek zrobią, moja przygoda skończy się na ósmym sezonie – liczę, że twórcy będą umieli z klasą i godnie zamknąć ten serial. Dla widzów. Dla aktorów. Dla tych, którzy przez 8 lat związali się z serialem. 
EDIT [z 13 maja 2016]: oficjalnie wiadomo, że serial Castle zakończy się na ósmym sezonie. Uff. Bez Stany, to nie byłoby to samo 🙂

A Stana Katic obchodzi dziś 38. urodziny (i świętuje pierwszą rocznicę ślubu). All the best!

Alan Rickman

Wpis, krótki – poświęcę niedawno zmarłemu Artyście. Szok i uścisk gdzieś w środku – tak zareagowałam na wieść, że wspaniały Aktor odszedł z tego świata… 

Najbardziej zapamiętam go oczywiście jako Severusa Snape’a, bo to dzięki tej roli zwróciłam na niego uwagę. Wcześniej widziany w świetnej kreacji Hansa Grubera w „Szklanej pułapce” oraz w „Robin Hood: Książe złodziei” jako Szeryf Nottingham 🙂 

Ostatnim filmem, który oglądałam z jego udziałem był „CBGB”. Film opowiada historię powstania nowojorskiego klubu. Alan Rickman grał Hilly’ego Kristal’a, właściciela klubu. Film wart polecenia, a Rickman jak zawsze genialny.

Ale to jako Snape zdobył moje uznanie. Uważam, że kreacja Alana Rickman’a jest tysiąckroć lepsza niż książkowy czarodziej, choć to zdecydowanie moja ulubiona postać z całej serii o Potterze. Alan Rickman nie odtworzył postaci z książki, on ją stworzył i przerósł 🙂

Alan Rickman jako Severus Snape

R.I.P. [*]

„For Lovers Only” (Tylko dla kochanków)

  • Trochę o filmie

For lovers only to amerykański czarno-biały melodramat, reżyserowany przez Michaela Polisha. Główne role zagrali: Mark Polish (Yves) i Stana Katic (Sofia). Akcja filmu rozgrywała się we Francji, głównie w Paryżu, ale też w Nicei i Marsylii.

Yves jest fotografem, który przebywa służbowo w Paryżu. Do miasta przylatuje również w sprawach służbowych Sofia. Oboje już wcześniej spotykali się we francuskiej stolicy. Przypadkowe natknięcie się na siebie powoduje, że oboje udają się w podróż: od Normandów po Saint-Tropez, ale także w podróż w głąb siebie i tego, co ich łączy. Ich radość przeplata się z poczuciem winy powodowanym zdradą swoich małżonków. Cierpienie towarzyszy każdej, wydawałoby się beztroskiej chwili zakochanych…

  • Odbiór filmu 

Nie jestem miłośniczką melodramatów i do tego jeszcze czarno-białych. Jak więc trafiłam na „For lovers only”? Za sprawą Stany Katic. Ze względu na jej udział sięgnęłam po ten tytuł. Był to pierwszy film z jej udziałem, który obejrzałam. Nie zawiodłam się – zarówno na aktorce, jak i na filmie.

Film jest… trudny? Nie wiem czy to odpowiednie określenie, ale ja go tak odbieram. Ciągle myślę o tym, co zobaczyłam: trudną miłość, która nie ma prawa (a może właśnie ma?) się wydarzyć. Miłość, która przynosi chwilowe ukojenie i radość, by później zadać ból i cierpienie, ale taka właśnie jest.
Bohaterowie powracają do siebie wciąż i wciąż. Krążą wokół siebie, choć każde ma swoje życie i małżonka, to tak naprawdę żyją dla tych chwil w Paryżu. Dają się porwać tej miłości, mimo że rani ich tak bardzo…

Zbyt bolesne emocje wywołuje przyglądanie się tej historii – przynajmniej u mnie, jako widza. Czasem chce się krzyknąć do bohaterów, żeby dali sobie spokój, a po chwili jednak, że powinni zostać razem. Całkiem prawdopodobne, że przy kolejnym oglądaniu inne odczucia będą mi towarzyszyły. Na pewno też zaobserwuje coś, czego nie dostrzegłam za pierwszym razem.

I chociaż od obejrzenia filmu upłynęło prawie pół roku, to nadal emocje się pojawiają, kiedy sobie przypominam o czym był. Wiem, że kiedyś wrócę do „For Lovers Only” – dla Stany, dla pięknych zdjęć, dla całej historii, ale jeszcze nie teraz…

Stana Katic

Notka poświęcona będzie aktorce Stanie Katic. Dłuższy czas zajęło mi zebranie się do tego, ale w końcu jest 🙂

Trochę historii

Stana Katic ma ciekawe pochodzenie. Mieszka w Los Angeles, choć urodziła się w Hamilton w Kanadzie. Dorastała w Winona w prowincji Ontario, a szkołę kończyła w Aurorze w stanie Illinois. Kursowała często pomiędzy Kanadą a USA. W Toronto podjęła studia biologiczne, ale udział w amatorskim filmie zmienił jej plany zawodowe. Studia aktorskie ukończyła w Goodman School Of Drama w Chicago. Jest pochodzenia chorwackiego, ponieważ jej rodzice to chorwaccy Serbowie, którzy wyemigrowali z Jugosławii. Sama Stana określa swoje pochodzenie jako dalmatyńskie, ponieważ to właśnie z wybrzeża Dalmacji w Chorwacji pochodzą jej rodzice. Stąd też bierze się ciekawa uroda, jaką posiada aktorka oraz jej lingwistyczne zdolności. Stana płynnie włada oczywiście językiem angielskim a także: serbsko-chorwackim, francuskim, włoskim i słoweńskim. Potrafi mówić również po rosyjsku i grecku.

Ma piątkę rodzeństwa: siostrę Christinę i czterech braci: Nikola, Marko, Dusan i Theodore. 

Niektóre role Stany Katic:

  • Feast of love (Smaki miłości, 2007) – jako Jenny 
  • Quantum of Solace (2008) – jako Corinne Veneau
  • Bibiliotekarz III: Klątwa kielicha Judasza (2008) – jako Simone Renoir
  • Stiletto (Bezlitosna) (2008) – jako Raina (rola tytułowa)
  • For lovers only (Tylko dla kochanków, 2011) – jako Sofia – główna rola kobieca obok Marka Polisha
  • The Double (Druga twarz, 2011) – jako Amber 
  • CBGB (2013) – jako Genya Ravan – film o historii nowojorskiego klubu

Gościnnie wystąpiła m.in. w takich serialach jak:

  • 24 godziny  
  • Ostry dyżur
  • JAG – Wojskowe Biuro Śledcze
  • CSI: Kryminalne zagadki Miami
  • Herosi

Castle

Popularność przyniosła jej rola detektyw Kate Beckett w serialu „Castle”.

W dodatku ciekawa historia wiąże się z tym, jak Stana Katic otrzymała tę rolę. Stana mieszkała wówczas w Newport, które jest dość daleko od Los Angeles, w którym odbywały się castingi i zdjęcia próbne. Śpieszyła się i nie miała czasu na żadne zakupy, więc chwyciła bluzkę, którą miała pod ręką i w nią się ubrała, myśląc że to nie będzie najgorszy wybór. Kiedy dotarła na miejsce przesłuchania, zrobiono jej makijaż, fryzurę oraz próbowano coś majstrować przy jej ubraniu. Wtedy aktorka zdała sobie sprawę, że bluzka, którą wybrała kompletnie nie zda egzaminu. Starając się nie stresować tym, że za 10 minut będzie musiała wyjść przed kamerę przed ekipą 40-50 osób, Stana chwyciła nożyczki fryzjerskie i wyszła z miejsca, gdzie robiono makijaż i fryzury. Nie mogąc znaleźć lustra poza tamtym pomieszczeniem, Stana myślała, że będzie musiała poradzić sobie sama. Wtedy ujrzała Nathana Filliona (serialowego Ricka Castle’a), który nalewał sobie kawy. Nathan przywitał się i zapytał o samopoczucie Stany, a ona poprosiła go o pomoc. Widząc, że ma w ręku nożyczki, Nathan sądził, że Stana chce wyciąć swoje kwestie, które będzie mówić, ale ona poprosiła go, czy nie mógłby linią prostą skrócić jej tuniki. Nathan, nieco zdziwiony powiedział, że może spróbować, ale niczego nie obiecuje. Zgodnie z prośbą, pociął koszulę, usuwając jej dolną część. Całą akcję widzieli producenci serialu, którzy zauważyli niezwykłą chemię pomiędzy dwójką aktorów. To zdecydowało, że Stana Katic pokonała około 125 (inne źródła mówią o liczbie 150) innych aktorek i dostała rolę detektyw Kate Backett.
Na szczęście wybór aktorki okazał się strzałem w dziesiątkę. Z sezonu na sezon Stana udowadnia, że jak nikt inny zasłużyła na rolę w serialu.

Odkrycie aktorki

 Jak natrafiłam na Stanę Katic? Oczywiście przez serial „Castle”. A jak trafiłam na serial – wspominałam dwie notki wcześniej. Przypadek, telewizor włączony w odpowiednim czasie i na odpowiednim kanale, do tego szukałam serialu, który mogłabym zacząć oglądać. Nadarzył się właśnie „Castle”.

Na Stanę zwróciłam uwagę już w pierwszym odcinku: najpierw dlatego, że przypominała mi kogoś. Miałam wrażenie, jakbym ją już gdzieś widziała. Szczerze przyznam, że nie wiem czy najpierw to bohaterka serialu – Kate Beckett mnie zainteresowała, czy aktorka Stana Katic. Im dłużej sobie myślę, to chyba obie w tym samym momencie. W trakcie trwania pierwszego odcinka zaintrygowała mnie bohaterka – za sprawą skrywanej tajemnicy, a także sama aktorka za sprawą tego, jak odegrała scenę. 

Szybko obejrzałam pierwszy sezon (liczący tylko 10 odcinków) i zabrałam się za kolejne. Prawdopodobnie było tak, że z każdym kolejnym odcinkiem przekonywałam się, że Stana Katic ma naprawdę talent. O ile wychwycenie jednego momentu, od którego śmiało mogłam powiedzieć, że podziwiam aktorstwo Stany – jest trudne – o tyle wiem, za co ten podziw się pojawił. 

Emocjonalne granie

To ono sprawiło, że zaczęłam podziwiać Stanę Katic. To właśnie umiejętne odegranie sceny przepełnionej emocjami, jest dla mnie miernikiem doskonałego aktorstwa. Jeśli aktor przekona mnie, jeśli uwierzę mu, jeśli widzę, że emocje postaci, które pokazuje nie są tylko odegrane, ale aktor  „przepuszcza” je przez siebie – to jest właśnie to, co sprawia, że zyskuje moje uznanie i podziw.
I tak było w przypadku Stany Katic. Nie musiała nic mówić w scenie, wystarczyło to jak reagowała twarzą i już wiedziałam, że trzeba się jej uważniej przyjrzeć. Z czasem takich momentów, w których jej spojrzenie, gest, mimika twarzy mówiły więcej niż wypowiedziane na głos słowa, było coraz więcej. A ja miałam mnóstwo okazji, w których nie mogłam wyjść z podziwu, jak za sprawą jednego gestu Stana sprawia, że kradnie całą scene aktorom.
Stana budzi emocje. Mówi poprzez swoje postaci, nawet wtedy kiedy milczy. Aktorka jest niezwykle charyzmatyczna i niepowtarzalna w swojej grze. Gra emocjonująco, wkłada w pracę całą siebie. Profesjonalistka w każdym calu, do tego bardzo ambitnie podchodzi do zadań aktorskich. Przy tym wszystkim niezwykle inteligentna i oczytana. Nie boi się nowych wyzwań, podejmuje je chętnie, dzięki czemu sceny, w których gra zyskują na wiarygodności. Stana nie jest tylko odtwórcą, ma również coś do powiedzenia w kwestii swoich postaci. Proponuje, szuka, próbuje. Wszystko to składa się na to, jak ja jako widz odbieram jej role. Gdy pojawia się na ekranie, to jej się słucha, na nią się patrzy, to ona przykuwa całą uwagę.

Podejście do fanów i życie prywatne 

Ważne w całym jej odbiorze jako aktorki jest też to, jak podchodzi do fanów. Stana Katic zawsze z sympatią i szacunkiem wypowiada się o współpracownikach i to samo tyczy się widzów, fanów. Aktorka szanuje ludzi, poświęca swój czas, jeśli fani proszą o zdjęcia czy autografy. Zawsze jest przy tym uśmiechnięta i chętnie rozmawia.

Stana Katic pilnie strzeże swojego życia prywatnego. Nie opowiada o nim w wywiadach dla kolorowych magazynów, tabloidów czy w programach telewizyjnych, co w dzisiejszym świecie, w którym wszystko wystawione jest na widok publiczny, zasługuje na prawdziwy szacunek. Aktorka nie szokuje epizodami ze swojego życia osobistego, nie jest przedmiotem skandali, a jedynymi rzeczami, które powinny trafiać do szerszego grona ludzi są jej dokonania aktorskie i wszelka inna artystyczna działalność. 
Z mediami podzieliła się (poprzez publikację zdjęcia dłoni z obrączkami) jedynie informacją o ślubie ze swoim wieloletnim partnerem, którym jest Kris Brkljac. Ślub miał miejsce w ostatni weekend kwietnia 2015 r. w prywatnym klasztorze na wybrzeżu Dalmacji w Chorwacji. Poza tym zdjęciem nie udzieliła żadnego komentarza w związku ze zmianą stanu cywilnego.
I za to również ją cenię. Oddziela wyraźną linią to, czym chce się dzielić – czyli sprawy zawodowe – od tego, co jest jej, prywatne, osobiste.

 Inne talenty i działalność pozaaktorska 

Jak przystało na prawdziwą artystkę, Stana przejawia talenty nie tylko aktorskie. Kocha taniec (przez krótki czas ćwiczyła taniec brzucha), pięknie śpiewa, pisze teksty, angażuje się w akcje charytatywne, dba o środowisko, długi czas trenowała karate – dokładniej styl Isshin-Ryu. Uwielbia też podróżować.

Śpiew 

 Stana Katic potrafi śpiewać. Tę umiejętność wykorzystano w filmie „Bibliotekarz III: Klątwa kielicha Judasza”. Stana zagrała w nim rolę Simone Renoir i zaśpiewała tam piosenkę z pięknym francuskim akcentem (grała Francuzkę). Również w serialu „Castle” miała epizod ze śpiewaniem, maleńki co prawda, ale był. W internecie można znaleźć wywiady, w których także zdarzało się jej co nieco zaśpiewać czy zanucić. Na mnie osobiście największe wrażenie zrobiło to, jak Stana Katic zaśpiewała podczas Zlin Film Festival w 2011 roku w Czechach. Podczas spotkania z fanami odpowiadała na ich pytania i została poproszona o zaśpiewanie czegoś. Stana wykonała acapella utwór, do którego sama napisała tekst. Utwór nosi tytuł „Hey blue eyes”. Podczas śpiewania fani zamilkli, a reakcja po skończeniu śpiewu przez aktorkę nie wymaga komentarza: „Wow”. 🙂

The Alternative Travel Project

The Alternative Travel Project, ktorej Stana Katic jest założycielką, jest organizacją non-profit, która tworzy globalną społeczność i zachęca ludzi do poszukiwania alternatywnych sposobów podróżowania, innych niż tradycyjny samochód, takich jak np.: transport publiczny, rower, rolki, pieszy spacer, itp. Wszystko to dla korzyści względem środowiska naturalnego, zdrowia i społeczeństwa. Wystarczy, że na jeden dzień w roku porzucimy samochód – wydaje się, że to niewiele, a zyski dla środowiska są ogromne.

Sine Timore (łac. „bez strachu”).

Stana Katic w 2008 roku założyła własną firmę producencką – Sine Timore Productions Company. Ideą Sine Timore jest opowiadanie ciekawych, efektownych historii, które normalnie nie mogłyby zaistnieć ze względu na opinie czy nieopłacalność. Firma zakupiła prawa do powieści Stephena Evansa „The Marriage of True Minds” oraz do powieści Kim Echlin „Elephant Winter”. Oba projekty są w fazie rozwoju. 

Uroda

W przypadku Stany Katic nie można pominąć również tego aspektu. Wiadomo, że aktorkom uroda pomaga, choć niewątpliwie bronić się musi talentem, sam wygląd niewiele zdziała. U Stany uwagę przykuwa przede wszystkim twarz. Duże, piękne oczy, do tego oryginalne kości policzkowe i olśniewający uśmiech. Nos również wkomponowuje się w tę twarz, choć natura obdarzyła Stanę pewnym mankamentem, który przy małej pomocy, został skorygowany 🙂 Wszystko dopełniają jeszcze włosy, obecnie długie, ale niezależnie od długości zawsze ze starannie zrobioną fryzurą: czy to spływające na ramiona loki lub fale, uplecione fantazyjnie koki, warkocze, bądź jeszcze inne uczesania. Aktorka jest wysoka, ma przepiękną, nienaganną figurę, którą potrafi eksponować i podkreślić strojem.

  • Lady Stana in red

*wszelkie materiały pochodzą z bogatych zasobów Internetu, oficjalnej strony Stany Katic, instagramu Stany Katic i strony Alternative Travel Project.

O początkach z serialem Castle…

Znów mnie nie było tutaj przez czas jakiś. Albo jest tak, że nic się ciekawego nie dzieje, albo tyle, że nie ma chwili na nic.

Grudzień, to przede wszystkim Święta i przywitanie Nowego Roku. Nic nadzwyczajnego. Rodzinnie i spokojnie. Postanowień na Nowy Rok nie robiłam bo po co mam się później dołować, że nie dotrzymałam? 😉 Najważniejsze, żeby nie był gorszy od poprzedniego i przyniósł wiele radości.

Znowu mnie wciągnął serial. Ale tak totalnie. Niewinnie się zaczęło od przypadkowo obejrzanego pierwszego odcinka w TV. Zainteresowałam się, bo lubię seriale kryminalne, a ten był inny od całej reszty, bo dodatkowo z dużą dawką humoru.

Castle. Początkowo to właśnie tytułowy bohater i jego sposób bycia sprawiały, że z zainteresowaniem siadałam codziennie przed telewizorem. Serial opowiada o pisarzu, który zostaje wezwany przez detektywów nowojorskiego Wydziału Zabójstw na przesłuchanie w związku z popełnionym morderstwem, które zostało odwzorowane na jednej z jego książek kryminalnych. Richard Castle jest zafascynowany sprawą i postanawia pomóc detektywom w rozwikłaniu zagadki. Okazuje się bardzo pomocny i dzięki swoim znajomościom z burmistrzem zostaje włączony do zespołu detektywów, ponieważ w jego głowie zrodził się nowy pomysł na kolejną książkę… pan pisarz chce wzorować nowego bohatera na skutecznej pani detektyw Kate Beckett. Od tej pory będzie chodził za nią jak cień… (szybko okazuje się, że nie do końca) 🙂

Tytułowy bohater grany przez Nathana Filliona był „zapalnikiem” do mojego zainteresowania serialem. Z czasem jego sposób bycia zszedł na dalszy plan i zafascynowała mnie postać Kate Beckett, grana przez Stanę Katic. Ta kobieta ma niebywały talent. Przepięknie gra mimiką i gestem. Trzonem całego serialu są właśnie relacje pomiędzy tą dwójką: krnąbrnym, sławnym, rozrywkowym panem pisarzem Richardem Castle’m, a skuteczną w działaniu panią detektyw Kate Beckett. Polecam wszystkim, którzy lubią kryminały, ale nie tylko, bo to serial także rozrywkowy z pięknie rozwijającym się wątkiem miłosnym.

For always. Forever.

Mamy listopad, a za oknem wciąż nie widać zimy. Nie żebym narzekała. Nie lubię zimy ani jesieni. Złota polska jesień, z kolorowymi liśćmi i słońcem może być, ale ta ponura, deszczowa i melancholijna jest okropna. A zima za zimna, choć ze śniegiem mniej dołująca od jesieni.

Zastanawiam się właśnie co się wydarzyło od ostatniego wpisu. Poza tym, że minęło parę tygodni. W pracy chyba najwięcej się dzieje: szkolenia, spotkania, nowe obowiązki, nawał pracy lub chwilowy przestój i tak jakoś się kręci. A, odebrałam dyplom ukończenia studiów, także mam to na papierze. Z dyplomem związane jest spotkanie, które miało miejsce. Fajnie było się zobaczyć, ale nie wszystko było też tak, jakbym chciała. I chyba nie tylko ja to zauważyłam i odczułam.

Niezmienna pozostaje moja muzyczna miłość – Josh Groban. Chociaż właściwie kłamię. Zmieniła się, bo jest jeszcze większa. Ten Człowiek zaskakuje mnie każdego dnia, tym co potrafi. Cieszę się niezmiernie, że tyle jeszcze mam do odkrycia piosenek w Jego wykonaniu. Nie śpieszę się. Lubię dawkować przyjemność. Zasłuchuję się codziennie w Jego głosie i za każdym razem słyszę coś nowego, co sprawia, że nie mogę wyjść z podziwu nad Jego talentem, wrażliwością, interpretacją… Ostatnio zakupiłam DVD z koncertami: Josh Groban in concert i Live at the Greek. Kilka utworów usłyszałam po raz pierwszy i zawładnęły mną całkowicie. Zdumiewa też fakt, że nagrywając te koncerty był taki młody (21 i 23 lata). Uwielbiam to odkrywanie kolejnych wykonań. To jak poznawanie drugiego człowieka i dowiadywanie się o nim nowych rzeczy… Mam nadzieję, że Jego muzyka będzie ze mną już zawsze. W każdym momencie. For always. Forever.

„I close my eyes and there in the shadows I see your light”

W objęciach muzyki

Napisałam notkę i całą mi usunęło… postaram się ją odtworzyć, ale to nie będzie już to samo.

Na początku prośba o zagłosowanie na Josha Grobana: jest plebiscyt, może i szansa na to, żeby w końcu Polska mogła gościć tego Artystę:http://lodz.naszemiasto.pl/plebiscyt/karta/josh-groban,19825,1211535,t,id,kid.html


Od ponad miesiąca (szkoda, że tak późno) dryfuję w dźwiękach pięknej muzyki i głosu Josha Grobana. Jest w brzmieniu Jego głosu coś niezwykłego – siła i delikatność zarazem. Słuchając niektórych wykonań Josha, czuję jak za sprawą swojego głosu – niczym dłonią – ściska moje serce z całych sił… niezwykłe to uczucie, jakby ogromne szczęście, którego z jednej strony człowiek nie jest w stanie objąć, a z drugiej jakiś taki ból, wzruszenie i tęsknota… Josh Groban, w mojej ocenie należy do tych Artystów, którzy raz usłyszani na zawsze pozostają w sercu. Czuję jakby Jego głos istniał gdzieś w duszy i żył tam własnym życiem, budząc za czymś tęsknotę…

Do listy moich marzeń, na jednej z najwyższych pozycji zapisuję: koncert Josha Grobana. Jeśli się nie uda w Polsce, to spróbuję gdzieś, gdzie już poznali się na Jego wielkości 🙂

Piękny utwór „Oceano”