O filmie będzie. Czekałam aż „W imię…” pojawi się w kinach. W sobotę zdecydowałam się pójść i obejrzeć. Jakie były powody? Po pierwsze Andrzej Chyra, po drugie zdobyte nagrody na Gdynia – Festiwal Filmowy.
Cóż mogę napisać o tym, co zobaczyłam? Tyle, że film mam nadal w pamięci, że był moim zdaniem bardzo dobry, z cudownymi zdjęciami, piękną muzyką, genialną grą Andrzeja Chyry, świetnym Łukaszem Simlatem i charakterystycznym Tomaszem Schuchardtem w roli Blondyna.
Polska wieś, gdzieś z dala od „wielkiego i lepszego świata”. Młodzi chłopcy, którzy nie radzą sobie ze swoimi problemami, wychowawca też pogubiony, jego nieszczęśliwa żona Ewa i w końcu ksiądz Adam. Wszystkich ich łączy jedno – samotność. To był moim zdaniem film właśnie o samotności. I o tym, co ‚w imię’ czegoś czego pragniemy, ‚w imię’ odrobiny szczęścia, uwagi, miłości, bliskości jesteśmy w stanie zrobić. Film o tym, co ci ludzie czasem czynili ‚w imię’ braku akceptacji, braku zrozumienia, swego pochodzenia…
Kilka pięknych symbolicznych scen. Rozmowa księdza z siostrą, kazania, bieganie jako pokuta i procesja – scena kulminacyjna, w której wszyscy idą razem, a jednak osobno. W tej scenie ksiądz Adam niesie swój krzyż, sam. Każdy z idących w procesji samotnie zmaga się ze swoim krzyżem.
A tutaj piosenka ze sceny procesji…